- Nie udawaj głupiej. - Do czego zmierzasz. Bill? - Pracuję nad hipotezą, że Marshall Baldwin mógł być Brigiem McKenziem. Czy naprawdę wszyscy się nad tym zastanawiają? Obserwował jej reakcję. Pił herbatę, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Przesadziłeś. - Chciałbym porozmawiać z Chase’em w cztery oczy, a potem z jego matką. Wiesz, że chyba widziano ją w górach? - Co? - Cassidy omal nie wylała kawy. - Sunny się znalazła? - To jeszcze nic pewnego, ale dwaj chłopcy, którzy byli na biwaku w lesie, wrócili do domu i powiedzieli matce, że widzieli czarownicę, siwowłosą kobietę, która śpiewała zaklęcia na małej polanie. Rzecz jasna, może się okazać, że chłopaki kłamią. Będę z nimi rozmawiał, kiedy przesłucha ich policja. Znalazł się jeszcze rolnik, Dave Dickey, który ma gospodarstwo kilka kilometrów za miastem. Przyznał, że podwiózł kobietę z laską. To pewnie była twoja zagubiona teściowa. Wiesz, dokąd ją zawiózł? - Nie. - Do domu twoich rodziców. Tego samego dnia, kiedy uciekła. Tego dnia, kiedy zmarł Marshall Baldwin. Będę rozmawiał z tym rolnikiem, Dave’em. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a „Times” opublikuje ją w mojej rubryce. Więc jeżeli się czegoś dowiesz, byłbym wdzięczny, gdybyś dała mi znać. - Gdzie jest Sunny McKenzie? - rozległ się donośny głos Deny. Rex był w stajni i przyglądał się jak Mac, parobek, który był przy rodzinie odkąd Dena sięgała pamięcią, wyjeżdża z rancha swoją starą ciężarówką. W powietrzu unosił się tuman kurzu i zapach benzyny. - Nie wiem, gdzie jest. - Akurat. - Dena nie panowała nad sobą. Czuła, że ma rozpaloną twarz. Jej usta drżały z wściekłości. Przez ponad tydzień czuła się tak, jakby połknęła szklaną watę, ściskało ją w środku i kłuło. Lekarz przepisał jej tabletki, które miały ukoić jej nerwy, ale niewiele pomogły. Chociaż zwiększyła dawkę. - Słuchaj, Rex. Znosiłam o wiele za dużo przez te wszystkie lata. Wiedziałam o tobie i o Sunny... Zrobił groźną minę i odwrócił wzrok, jakby nagle zainteresowały go klacze i ogiery, pasące się w drugim końcu pastwiska. Dena nie dawała za wygraną. Do cholery, to było też jej życie. - Przymykałam na to oczy, chociaż mnie to bolało. Ale nie pozwolę, żeby Sunny szwendała się przy domu. Na miłość boską, ona uciekła ze szpitala psychiatrycznego! Rex podrapał się w kark i wpatrywał się w ogrodzone pastwiska, na których pasły się najdroższe konie w okręgu. - Sunny jest najzdrowszą osobą, jaką znam. - O Matko Najświętsza. Czy ty siebie słyszysz, Rex? Ona jest zdrowa? Kobieta, która zarabiała na życie wróżeniem z ręki, słyszała głosy z zaświatów i miała wizje? Zdrowa? Dlatego podcięła sobie żyły? Na miłość boską, jak myślisz, dlaczego Willie jest nienormalny? - Bo prawie się utopił. Dlatego. - Na policzki Reksa wystąpiły rumieńce. Spojrzał na żonę. - To była moja wina. - Twoja wina? - Powinienem był od razu przyznać się, że jestem jego ojcem, a przynajmniej zapłacić Frankowi McKenziemu tyle, żeby mógł kupić odpowiedni dom dla swojej rodziny. - Rex zamknął oczy. - Byłem tchórzem, Dena. Bałem się, że stracę reputację. Ale teraz jest inaczej. Zadzwonię do Cassidy do redakcji. Niech to wydrukuje. - O, Boże, Rex, nie... - Najwyższy czas, Dena. - Uśmiechnął się do niej łagodnie, tak jak uśmiechał się do narwańców i nerwowo chorych. Nie był tym samym człowiekiem, za którego wyszła trzydzieści lat temu. Wtedy był silny. Mocny. Był najpotężniejszym człowiekiem w trzech stanach. Teraz, na starość, osłabł, szukał spokoju, czekał na to, żeby na zawsze przenieść się na cmentarz i uwolnić od przeszłości. - Bóg mnie ukarał za moje tchórzostwo. Najpierw Lucretia, potem wypadek Buddy’ego, a potem... potem Angie. - Głos mu się załamał. - Bóg cię nie karze. - Oczywiście, że tak. - Rex zdjął kapelusz, przygładził włosy i zmarszczył czoło, zakładając kapelusz z powrotem na głowę. - Nie pozwolę, żebyś zrujnował mi życie. Ani Cassidy. - Prawda nie rujnuje. - Prawda jest taka, że twoja pierwsza żona była zimną suką, która postanowiła skończyć ze sobą w garażu. Sunny McKenzie jest tylko stukniętą dziwką...

  • Tessa

- Nie udawaj głupiej. - Do czego zmierzasz. Bill? - Pracuję nad hipotezą, że Marshall Baldwin mógł być Brigiem McKenziem. Czy naprawdę wszyscy się nad tym zastanawiają? Obserwował jej reakcję. Pił herbatę, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. - Przesadziłeś. - Chciałbym porozmawiać z Chase’em w cztery oczy, a potem z jego matką. Wiesz, że chyba widziano ją w górach? - Co? - Cassidy omal nie wylała kawy. - Sunny się znalazła? - To jeszcze nic pewnego, ale dwaj chłopcy, którzy byli na biwaku w lesie, wrócili do domu i powiedzieli matce, że widzieli czarownicę, siwowłosą kobietę, która śpiewała zaklęcia na małej polanie. Rzecz jasna, może się okazać, że chłopaki kłamią. Będę z nimi rozmawiał, kiedy przesłucha ich policja. Znalazł się jeszcze rolnik, Dave Dickey, który ma gospodarstwo kilka kilometrów za miastem. Przyznał, że podwiózł kobietę z laską. To pewnie była twoja zagubiona teściowa. Wiesz, dokąd ją zawiózł? - Nie. - Do domu twoich rodziców. Tego samego dnia, kiedy uciekła. Tego dnia, kiedy zmarł Marshall Baldwin. Będę rozmawiał z tym rolnikiem, Dave’em. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a „Times” opublikuje ją w mojej rubryce. Więc jeżeli się czegoś dowiesz, byłbym wdzięczny, gdybyś dała mi znać. - Gdzie jest Sunny McKenzie? - rozległ się donośny głos Deny. Rex był w stajni i przyglądał się jak Mac, parobek, który był przy rodzinie odkąd Dena sięgała pamięcią, wyjeżdża z rancha swoją starą ciężarówką. W powietrzu unosił się tuman kurzu i zapach benzyny. - Nie wiem, gdzie jest. - Akurat. - Dena nie panowała nad sobą. Czuła, że ma rozpaloną twarz. Jej usta drżały z wściekłości. Przez ponad tydzień czuła się tak, jakby połknęła szklaną watę, ściskało ją w środku i kłuło. Lekarz przepisał jej tabletki, które miały ukoić jej nerwy, ale niewiele pomogły. Chociaż zwiększyła dawkę. - Słuchaj, Rex. Znosiłam o wiele za dużo przez te wszystkie lata. Wiedziałam o tobie i o Sunny... Zrobił groźną minę i odwrócił wzrok, jakby nagle zainteresowały go klacze i ogiery, pasące się w drugim końcu pastwiska. Dena nie dawała za wygraną. Do cholery, to było też jej życie. - Przymykałam na to oczy, chociaż mnie to bolało. Ale nie pozwolę, żeby Sunny szwendała się przy domu. Na miłość boską, ona uciekła ze szpitala psychiatrycznego! Rex podrapał się w kark i wpatrywał się w ogrodzone pastwiska, na których pasły się najdroższe konie w okręgu. - Sunny jest najzdrowszą osobą, jaką znam. - O Matko Najświętsza. Czy ty siebie słyszysz, Rex? Ona jest zdrowa? Kobieta, która zarabiała na życie wróżeniem z ręki, słyszała głosy z zaświatów i miała wizje? Zdrowa? Dlatego podcięła sobie żyły? Na miłość boską, jak myślisz, dlaczego Willie jest nienormalny? - Bo prawie się utopił. Dlatego. - Na policzki Reksa wystąpiły rumieńce. Spojrzał na żonę. - To była moja wina. - Twoja wina? - Powinienem był od razu przyznać się, że jestem jego ojcem, a przynajmniej zapłacić Frankowi McKenziemu tyle, żeby mógł kupić odpowiedni dom dla swojej rodziny. - Rex zamknął oczy. - Byłem tchórzem, Dena. Bałem się, że stracę reputację. Ale teraz jest inaczej. Zadzwonię do Cassidy do redakcji. Niech to wydrukuje. - O, Boże, Rex, nie... - Najwyższy czas, Dena. - Uśmiechnął się do niej łagodnie, tak jak uśmiechał się do narwańców i nerwowo chorych. Nie był tym samym człowiekiem, za którego wyszła trzydzieści lat temu. Wtedy był silny. Mocny. Był najpotężniejszym człowiekiem w trzech stanach. Teraz, na starość, osłabł, szukał spokoju, czekał na to, żeby na zawsze przenieść się na cmentarz i uwolnić od przeszłości. - Bóg mnie ukarał za moje tchórzostwo. Najpierw Lucretia, potem wypadek Buddy’ego, a potem... potem Angie. - Głos mu się załamał. - Bóg cię nie karze. - Oczywiście, że tak. - Rex zdjął kapelusz, przygładził włosy i zmarszczył czoło, zakładając kapelusz z powrotem na głowę. - Nie pozwolę, żebyś zrujnował mi życie. Ani Cassidy. - Prawda nie rujnuje. - Prawda jest taka, że twoja pierwsza żona była zimną suką, która postanowiła skończyć ze sobą w garażu. Sunny McKenzie jest tylko stukniętą dziwką...

18 August 2022 by Tessa

- Przestań! - syknął. Przestraszył źrebaka, który stał w sąsiednim boksie. Koń zarżał przerażony i wierzgnął nogami. Wielkie dłonie Reksa zacisnęły się w pięści. - Nigdy, ale to nigdy, nie waż się obrażać Lucretii, Sunny ani Angie. - Podszedł do niej. Z wściekłości drżały mu nozdrza. Był sztywny i wyprostowany, dlatego wydawał się o 135 pięć centymetrów wyższy niż przed kilkoma sekundami. W jego oczach pojawił się dawny blask. - Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że źle o nich mówisz, to osobiście wleję ci pasem, a potem się z tobą rozwiodę. - Nie zrobiłbyś tego. Przecież jesteś wierzący. Uśmiechnął się szyderczo. - W porządku. Jeżeli się nie rozwiodę, to cię zabiję. Proste. Myślę, że Bóg mi jakoś wybaczy. - Odwrócił się i wszedł do stajni. Dena, która ledwie nad sobą panowała, przyglądała się, jak wybiera numer wewnętrzny telefonu. Oparła się o płot i z przerażeniem usłyszała urywki rozmowy Reksa z Cassidy, ich córką, której prawie nie zauważał, gdy żyła Angie. Kazał jej wydrukować wszystko o Sunny McKenzie i o tym, że urodziła Reksowi Buchananowi dziecko, Buddy’ego McKenzie, znanego jako Willie Ventura, który od tego dnia będzie uznany za jego syna. Będzie się nazywał Willie Buddy Buchanan. - O Boże, nie. - Pod Dena ugięły się kolana. Oczami wyobraźni już widziała skrywane uśmieszki, które zauważy kątem oka, gdy będzie klękać na mszy, szepty na tyle głośne, że idąc przez miasto bez przerwy będzie słyszeć imię Sunny, chrząkanie i chichoty na oficjalnych spotkaniach. Część jej duszy umarła. Była przerażona i poniżona. Nie dawała jej spokoju myśl, że jest tylko sekretarką Reksa, która miała na tyle rozsądku, żeby zajść w ciążę po śmierci Lucretii, świętej Lucretii, i zostać następną panią Buchanan. Ale zawsze była tą następną. Żoną numer dwa. Nigdy nie miała takiego wpływu na męża, jaki nawet zza grobu miała Lucretia. Ani nie fascynowała Reksa tak, jak Sunny McKenzie, półkrwi Indianka, wróżka. Usłyszała, że Rex odkłada słuchawkę. Znowu stanął przy niej, mrużąc oczy w ostrym słońcu. Jego wściekłość zniknęła. Zachowywał się tak, jakby dopiero co odszedł od konfesjonału albo dał na cele charytatywne czek wartości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. - Ulżyło mi, Dena - przyznał, uśmiechając się życzliwie. Nie przypominał w niczym człowieka, który przed chwilą groził, że ją zabije. - O wiele za długo z tym zwlekałem. Ale z niego prostak. Już dawno stracił wigor, dzięki któremu tak dobrze mu się wiodło. - Boże, Rex, nie masz pojęcia, co zrobiłeś. - Oczyściłem sumienie, kochanie - wyjaśnił jej czule, zupełnie jakby mówił serio. - Odzyskałem spokój. - I co teraz? Spojrzał w czyste i błękitne niebo. - Teraz mogę umrzeć w każdej chwili, gdy Bóg zechce mnie zabrać do siebie. Czasami w domu atmosfera była tak napięta, że Cassidy nie mogła tego znieść. Groźne spojrzenia, krótkie odpowiedzi, wszechobecne wrażenie nadciągającej burzy, która może rozszaleć się w każdej chwili, kiedy byli razem w pokoju. Chase zatopił się w pracy, którą posłaniec przynosił z biura, albo zajęty był ćwiczeniami rehabilitacyjnymi z terapeutą, który przychodził dwa razy dziennie, rano i po południu. Zawziął się, żeby dojść do formy najszybciej jak to możliwe. Starał się nie przebywać z Cassidy sam na sam, ale nie miała wątpliwości, że czasami się jej przygląda bez wrogości. Nie potrafił być nieczuły na jej wdzięki tak, jak by tego chciał. Czuła żar jego spojrzenia na plecach, gdy pływała w stawie. Każdego lata, wcześnie rano, zaraz po wschodzie słońca, kiedy woda była jeszcze lodowata, a gwiazdy zaczynały dopiero znikać, zabierała ręcznik i szła nad staw. Zrzucała szlafrok na brzegu i pływała nago. Robiła tak zawsze, odkąd mieli staw. Na początku Chase często wchodził za nią do wody. Przez kilka minut się jej przyglądał, a potem do niej podpływał. Kochali się w wodzie albo zanosił ją roześmianą do domu i rzucał mokrą i zziębniętą na łóżko. Po latach przestał do niej przychodzić, przestał okazywać jej zainteresowanie, przestał się z nią kochać. Zastanawiała się, czy ma kochankę, ale to nie było w jego stylu. Nie miała zresztą żadnego dowodu, ani nie słyszała plotek o tym, że ma romans. Raz go nawet o to spytała. Wyśmiał ją. A potem się z nią kochał. Nie czule, ale dziko, ze złością, jakby starał się wyrzucić z siebie demony, które trzymał w tajemnicy przed nią. Teraz znowu zwracał na nią uwagę. Zawiązała mocno pasek szlafroka talii i wyszła tylnymi drzwiami, które zamknęły się z trzaskiem. Szła boso alejką, która przecinała ogród i trawnik. Płytki się skończyły i Cassidy znalazła się na piaszczystej ścieżce, wijącej się wśród spalonej słońcem trawy, która łaskotała ją w łydki i kolana, kołysząc się na wietrze. Jak zawsze, odkąd zrobiło się gorąco, zostawiła szlafrok pod drzewem, zrobiła trzy kroki na piaszczystej plaży i wbiegła do wody. Była zimna niczym arktyczny prąd. Paliła ją w skórę. Zanurkowała głęboko i opłynęła staw. Poczuła mrowienie na ciele. Wypłynęła na powierzchnię lodowatej wody, odgarnęła włosy z oczu i wzdrygnęła się z zimna. - Fajnie? - Miała wrażenie, że głos Chase’a poniósł się echem w porannym powietrzu. Stał na brzegu, wsparty na kuli, w znoszonych dżinsach bez jednej nogawki z powodu gipsu. Nie miał na sobie koszuli. Dwa tygodnie temu zdjęli mu opatrunek z oka. - Wspaniale. - Szła przez wodę, świadoma, że jej piersi są białe w ciemności, a okrągłe brodawki widać spod fal. Tak samo, jak Angie, kiedy przed laty zwabiła Briga do basenu. - Może się przyłączysz? 136 - Chyba nie. Z gipsem mógłbym utonąć. - Uratowałabym cię. Twarz Chase’a nieco się odprężyła. - Nie musisz być moją wybawicielką, Cass. Nie jesteś mi nic winna. Wiatr szemrał nad stawem i marszczył powierzchnię wody. Szare światło świtu nad szczytami gór na wschodzie szybko zamieniło się w złoto. - Jestem twoją żoną. Przeszył ją wzrokiem. Jego twarz zaczynała odzyskiwać dawny kształt. Nie był taki sam, ale przynajmniej stawał się do siebie podobny. Podobny do człowieka, któremu przysięgała, że będzie z nim na zawsze. - Nie powinienem był tu przychodzić. - To dlaczego przyszedłeś? - Podpłynęła do brzegu. - Nie mogłem spać. - Nie spuszczał z niej wzroku. Nawet w zimnej wodzie czuła jego gorące spojrzenie. Dostała gęsiej skórki. Jej stopy znalazły dno. Żadne z nich nie mogło wyprzeć się pożądania, ale oboje je ignorowali. Tak było bezpieczniej. - Ja też nie. - Wyszła z wody, wykręcając mokre włosy. Zachowywała się tak, jakby nie było nic niezwykłego w tym, że stoi przed nim naga. - Nie popływałaś sobie. - To nic. - Szlafrok leżał na ziemi, ale ona nie zwróciła na niego uwagi. Przyglądała się Chase’owi i poczuła dławienie w gardle, bo uświadomiła sobie, że się zmieniła i że nie potrafi powstrzymać uczuć, których nawet nie jest w stanie zrozumieć. Przeszedł ją dreszcz. Chase nie odwrócił od niej wzroku. - Chase... Zamknął oczy. Objęła go w pasie zmarzniętymi ramionami. Zadrżał pod dotykiem jej mokrej skóry. - Ubierz się, Cassidy - wymruczał bez przekonania. - Nastawiłem kawę. - Nie chcę kawy. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Podniosła głowę i zobaczyła błysk ciekawości w jego oczach. - Czego chcesz? Nie odpowiedziała. Czekała. Chase zacisnął mocno szczęki, chociaż częściowo były jeszcze unieruchomione. - Ja nie mogę... Pocałowała go. Przycisnęła mokre usta do jego klatki piersiowej. Miał na skórze blizny, ślady poparzenia i zadrapania, które już się zagoiły. Nie drgnął. - O Boże. - Wydał z siebie gardłowy dźwięk. - Nie... Nie przestała. Odnalazła językiem jego brodawkę. Westchnął rozpaczliwie i zanurzył palce w jej mokrych włosach. Odepchnął jej głowę ze złością. - Nie zaczynaj czegoś, czego nie możesz dokończyć. Cass, ja... Jej palce znalazły guzik rozporka. Pasek odpiął się z głośnym trzaskiem, a potem rozległ się głuchy odgłos rozpinanych guzików. - Nie... Mówiłem ci, żebyś mnie nie dotykała. - Zgrzytające, raniące słowa. Kłamstwa. - Chase, proszę, pozwól mi... - Nie! Czuła jednak, że się poddaje. Metalowa kula zachwiała się i z hukiem upadła na piasek. Oparł się o nią i utrzymał na nogach, obejmując ją zdrową ręką. Przyciągnął ją bliżej. - Jesteś niebezpieczna - wymruczał. - Ty też. Upadli na ziemię. Cassidy zaczęła całować jego pokiereszowaną twarz. Czuła jego usta na swoich, smakowała go i zupełnie straciła panowanie nad sobą. Chase był ciepły, twardy i podniecony. Świt przepędził gwiazdy i budził się letni poranek, a ona leżała przy nim, kochała się z nim, zanurzała się w jego usta i czuła, jak jego ręka dotyka jej stwardniałej brodawki. Błądziła palcami po jego skórze, opinającej żebra i silne mięśnie. Pod jej dotykiem ciało Chase’a stawało się jeszcze twardsze. - Nie wiesz, co robisz. O, Boże... Wsunęła mu ręce w slipy. Opuszkami palców musnęła jego umięśnione udo. Ujęła jego męskość w zimne palce. Jęknął i zamknął oczy. Przycisnął ją mocniej do siebie i przyciągnął. Siedziała na nim okrakiem. Jej piersi podskakiwały i kołysały się nad nim. Dotknął jej, najpierw delikatnie, a potem bardziej śmiało. Przytrzymywał ją poparzoną ręką, a zdrową pieścił jej ciało. Zaczęła się wyginać w swoim rytmie, dając mu siebie. Dwie dumne piersi ze stwardniałymi brodawkami kołysały się nad jego twarzą. Kiedy dotknął jej językiem, przeszedł ją dreszcz. Westchnęła tak delikatnie, jakby to wiatr zaszemrał. Czuła na plecach pierwsze promienie słońca. - Cassidy. - Jego głos był przepełniony uczuciem, którego nie rozumiała. - Nie możemy... 137 Uspokoiła go pocałunkiem. Słowa były niepotrzebne. Mogły zniszczyć piękno poranka. Zamknęła oczy i przysłuchiwała się swojemu ciału, pożądaniu, które płynęło w jej żyłach, uniesieniu, które przepełniało jej serce. Najpierw ssał jej pierś delikatnie, całując i smakując, a potem zaczął robić to bardziej namiętnie. Przyciągnął ją szybko do siebie. Serce Cassidy waliło jak młotem, miała przyśpieszony, urywany oddech. - Słodka Cassidy. - Wyszeptał ochrypłym, spragnionym głosem. Jej palce czyniły cuda. Dotykała go, całowała, kochała. Wiedziała, że gdy jego chora noga wydobrzeje, nie wystarczy jej samo dotykanie. Nie próbował jej powstrzymać. Poddawał się czarowi jej dotyku, wyciągając się, gnąc i walcząc z nieuniknionym. W końcu znalazł się u szczytu, który okazał się krótką konwulsją. Oderwał się od ziemi, a potem opadł na nią z powrotem. Chwycił mocno Cassidy i przyciągnął do siebie. - Nie musiałaś... - Ćśś... - wyszeptała mu w pierś. - Przyszedł na to czas. - Ale ty nie... - Nie szkodzi. Spojrzał jej głęboko w oczy. - Połóż się na plecach. - Co...? - Twoja kolej. Roześmiała się. - Nie liczę punktów. - Wyciągnęła rękę po szlafrok. - Nie musi być remisu. - Oczywiście, że musi. - Przytrzymał rękę Cassidy swoją silną dłonią. Materiał ześlizgnął jej się z ramienia. - Chase... Był nieugięty. Szybko przewrócił ją na plecy i przytrzymał ją przy ziemi nogą w gipsie. - Zaczął swoje misterium. Dotykał jej powoli. Jednym palcem błądził wzdłuż kręgosłupa, a wargami odnajdował miejsca i zagłębienia, o których istnieniu dawno zapomniała. Badał ją doświadczonymi palcami i językiem. Zalewało ją ciepło przenikające do głębi. Jej ciało, od dawna lekceważone, zaczęło płonąć. Była spocona. Chase powoli rozchylił jej nogi i zanurzył palce w jej ciepłej kobiecości. Świat zaczął wirować wokół niej. Wygięła się na piasku niecierpliwie, a on całował jej brzuch, piersi i uda. Nie mogła tego powstrzymać. Poczuła, że zbliża się do szczytu. Wyszeptał jej imię. - Cassidy, och, kochanie... Świat eksplodował. Przed jej oczami wybuchły światła i rozprysnęły się w miliony kolorowych iskier, które zmieszały się głęboko w jej sercu i pobiegły daleko, na krańce wszechświata. Leżała zdyszana, upajając się widokiem Chase’a i zastanawiając się nad ich przyszłością. Razem? Osobno? Paliło ją pragnienie poznania przyszłości, chęć zaufania mu i kochania go. Chciała zapomnieć o wszystkim innym. - Zadowolona? - spytał opanowanym głosem. Siedział na piasku obok niej. Jakoś udało mu się pozapinać guziki u spodni. W oczach miał żal. - Tak, ale... - Tego chciałaś, prawda? - Słowa raniły jak ostrze noża. Na jego twarzy malowało się coś więcej niż złość. - Teraz jedynie tyle mogę ci dać. - Nie rozumiem... Patrzył na staw. - Chciałaś mnie uwieść i udało ci się. - Ja, uwieść ciebie? - Nagle otrzeźwiała. Złość zdusiła ostatnie promyki rozkoszy. - Przecież to ty za mną tutaj przyszedłeś. - Tak, jak chciałaś. Wiedziałaś, że nie mogę się powstrzymać. - Ja nie... - Nie kłam, Cassidy. - Stanął, wspierając się na kuli i patrzył na nią z góry. Jego usta, przed chwilą takie ciepłe i kochające, teraz były zacięte i tworzyły płaską, złowrogą linię. - To nie w twoim stylu. Czar poranka prysł. - Ubierz się. - Wbił kulę w piach. - Jeszcze cię ktoś zobaczy i dostaniesz więcej, niż chcesz. - Ty arogancki, samolubny sukinsynu! - wrzasnęła. - Myślisz, że ja... - Nie wiem, co myśleć, Cassidy. Dlatego, że tak naprawdę cię nie znam. - Chase... - A ty nie znasz mnie. Pokuśtykał do domu. Została sama. Wpatrywała się w napięte mięli śnie jego pleców. Nie miały blizn, były gładkie i przypomniały jej, jak bardzo pragnie jego dotyku, jak bardzo chce się z nim kochać i jak jest zdesperowana. Idiotka - wymruczała do siebie. Kopnęła piach, zarzuciła szlafrok na ramiona i zawiązała pasek. Patrzyła, jak 138 Chase znika za patio i opanowało ją dziwne wrażenie. Poczuła coś innego niż wściekłość. Coś głębszego i niepokojącego, czego za żadne skarby świata nie była w stanie zrozumieć. 20 Cassidy rzuciła torebkę na kanapę w gabinecie i zdjęła buty. Była sama. Znowu. Jak przed pożarem. Chase trzymał się z daleka. Od niej. Od domu. Spędzał całe godziny w biurze w mieście albo u terapeuty, albo gdziekolwiek indziej, byle nie w domu. Często wychodził zanim ona wstała i nie było go do północy albo dłużej. Czuła, że coraz bardziej się od niej oddala. Chciała z nim porozmawiać, ale wymawiał się pracą. Twierdził, że musi odbudować tartak i doprowadzić do tego, żeby robota szła pełną parą. W pożarze spłonęły plany budowy nowego biura, które miało zastąpić metalowy barak. Dział rachunkowości starał się odtworzyć wydatki, przychody i rubryki zysków i strat, przeszukując ocalałe dokumenty, dzwoniąc do firm, które kupowały drewno, do przedsiębiorstw transportowych i dostarczycieli drewna, próbując w ten sposób zebrać dane. Chase twierdził, że nie widać końca tej pracy, ale Cassidy podejrzewała, że szuka wymówki, żeby jej unikać. Może jest już dla nich za późno? Pływała każdego ranka, ale Chase nigdy więcej za nią nie wyszedł, a kiedy go dotykała, zawsze szybko się odsuwał. Nie chciał rozmawiać o tym, co zaszło między nimi tamtego poranka przy stawie. Kiedy poruszała ten temat, wychodził z pokoju albo stwierdzał dosadnie: - To był błąd. Nie rób z tego wielkiego halo. Czasami jednak przestawał się pilnować, a wtedy widziała jego inne oblicze, skromnego człowieka z poczuciem humoru, któremu nieobce są wyrzuty sumienia. Jego stan fizyczny stopniowo się poprawiał. Mógł już swobodnie jeździć samochodem do miasta, bez problemów poruszał się po domu i patrzył obojgiem oczu. Wyglądało na to, że wszystko będzie dobrze. Blizny na twarzy były jeszcze widoczne, bo poparzona skóra nie zdążyła się zagoić, ale kiedyś Chase będzie wyglądać jak dawniej, będzie chodził bez kul, będzie tym samym człowiekiem, od którego postanowiła odejść. A kiedy całkowicie wydobrzeje, nie będzie żadnego powodu, żeby mieszkał w tym domu. Nie będzie żadnego powodu, żeby utrzymywać to małżeństwo. Nie miała pojęcia, dlaczego nagle stało się to dla niej takie ważne. Przed pożarem była o krok od tego, żeby się z nim rozwieść. Ale dopiero to straszliwe wydarzenie uświadomiło jej, jak niewiele brakowało, żeby straciła męża na zawsze. Wiedziała też ponad wszelką wątpliwość, że jego brat nie żyje. Potwornie bolała ją głowa. Wzięła dwie aspiryny i przyniosła sobie kawę do gabinetu. Nie zawracała sobie głowy kolacją. Zbyt wiele wieczorów czekała chociażby na telefon od Chase’a, na darmo podgrzewając kolację na wolnym ogniu. Godziny mijały, ona traciła apetyt, a świeczki się dopalały. Pomasowała sobie kark, wybrała kilka ulubionych płyt kompaktowych i wsunęła je do odtwarzacza. Muzyka wypełniła pokój. Cassidy otworzyła teczkę i włożyła dyskietkę do komputera. Nucąc piosenkę razem z Paulem McCartneyem, drukowała informacje zebrane w pracy. Informacje o obu pożarach i o Marshallu Baldwinie. Kilka ostatnich dni spędziła w redakcji, łącząc się za pomocą poczty elektronicznej z agencjami prasowymi z całego kraju, zwłaszcza z terenu Los Angeles w Kalifornii i z Alaski. Miała nadzieję, że dowie się czegoś o wcześniejszym życiu Baldwina, ale jak na razie na nic się nie natknęła. Wyglądało na to, że ten człowiek nie istniał, zanim przeprowadził się na północ. Jego życie zaczynało się od momentu, kiedy dostał pracę przy rurociągu. Cassidy zamknęła pióro i przejrzała notatki. Kiedy Bill Laszlo pytał ją o Marshalla Baldwina, niewiele o nim wiedziała, jednak z każdym dniem dowiadywała się coraz więcej. Skontaktowała się z kolegą, z którym pracowała w Denver, a który potem przeniósł się do stacji telewizyjnej w Juneau. Zadzwoniła do gazet, na policję, do urzędu meldunkowego, a nawet do człowieka, który podobno miał zdolność odnajdywania ludzi. Nazywał się Michael Foster, był przykuty do wózka inwalidzkiego i miał system komputerowy połączony z agencjami na terenie całych Stanów Zjednoczonych i świata. Słynął z tego, że jest w stanie odnaleźć ludzi, nawet jeżeli nie chcą zostać znalezieni. Cassidy nie miała pojęcia, czy miał dostęp do baz danych urzędu statystycznego, Biura Bezpieczeństwa Narodowego czy telekomunikacji, ale nie ulegało wątpliwości, że sparaliżowany Foster jest genialny. Dowiedziała się o nim pięć lat temu i chciała do niego zadzwonić, żeby pomógł jej odnaleźć Briga, ale doszła do wniosku, że to nie najlepszy pomysł, bo i bez tego nie było jej łatwo w małżeństwie. Jednak teraz nic nie stało na przeszkodzie, żeby zadzwonić, zapytać o Briga i wszystkich, którzy mieli jakikolwiek związek z Marshallem Baldwinem. Wynajęła również prywatnego detektywa z Anchorage, który był gotów zbadać każdy szczegół z życia Marshalla Baldwina, prześledzić jego historię od początku, od czasów, kiedy był nikim i pracował przy rurociągu. Oswald Sweeny, prywatny detektyw, był człowiekiem niepozornym, ale dociekliwym. Niedawno w Oregonie pomagał odnaleźć zaginionego spadkobiercę. Sweeny zapewnił Cassidy, że nie będzie szczędził sił i przekopie całą tundrę, żeby dowiedzieć się wszystkiego o samotnym milionerze z Alaski. Nikt, nawet Chase, nie wiedział, że wszczęła takie poszukiwania. Bo tak naprawdę nikt nie zrozumiałby, co nią kierowało. Nie powodowała nią próżna ciekawość. Chciała dowiedzieć się prawdy, bo wiedziała, że nie znając odpowiedzi na pytania, które dręczyły ją od siedemnastu lat, bez poznania przyczyn niedawnego pożaru i historii 139 Marshalla Baldwina, ona i Chase nigdy nie zdołają na nowo się odnaleźć. Ich małżeństwo było zbudowane na piasku, nie na skale. Dlatego teraz powoli i w sposób nieunikniony zaczęło się walić. Wiedziała, że nigdy nie będą w stanie sobie zaufać i wyjść z potrzasku, jeżeli nie poznają prawdy. Kiedy przeglądała notatki, włączył się fax i zaczęły z niego wychodzić zadrukowane kartki. Zmarszczyła czoło i przeczytała wiadomości. Sweeny powoli rozgryzał Baldwina. Dotarł do kobiety, z którą Baldwin spędzał czas w Fairbanks. Była skłonna opowiedzieć wszystko, za pięć tysięcy dolarów. Emerytowany parobek z załogi zatrudnionej do pracy przy rurociągu pamiętał Marshalla jako porządnego, pracowitego, spokojnego i przystojnego mężczyznę, który musiał opędzać się od kobiet. Były też inne wątki, w większości prowadzące donikąd, bo tak naprawdę chyba nikt nie poznał Baldwina. Sweeny nie przestawał szukać. Cassidy westchnęła, spięła kartki i dołączyła je do rosnącej sterty w szufladzie biurka. Wyciągnęła gruby plik dokumentów - wycinki z gazet, raporty policyjne i straży pożarnej, zdjęcia i wszystko, co znalazła na temat pożaru, w którym zginęli Angie i Jed. Zawsze gdy patrzyła na fotografię Angie, ogarniało ją poczucie wszechogarniającego smutku. Nigdy nie lubiła Jeda Bakera, ale nie życzyła mu śmierci. Jego rodzina nie przebolała straty syna. Kiedy okazało się, że nie znaleziono sprawcy pożaru, Bakerowie zarzucili szeryfowi nieudolność. Potem przeprowadzili się do Oregonu i osiedli gdzieś na Środkowym Zachodzie, z dala od wspomnień i bólu. Cassidy wolała zostawić ich w spokoju, żeby nie wywoływać duchów przeszłości. Zwróci się do nich o pomoc, dopiero gdy będzie musiała. Jeśli będzie to konieczne, żeby odnaleźć sprawcę obydwu pożarów, albo jeżeli dzięki temu mogłaby się dowiedzieć czegoś więcej o Marshallu Baldwinie. Albo o Brigu. Trzymając w ustach koniec pióra, przekartkowała dokumenty. Jej palce natrafiły na zdjęcie Marshalla Baldwina, zamyślonego i tajemniczego. Kim był? Może to nie Brig. Może był tylko podobny do McKenziech i z jakichś powodów ukrywał swoją przeszłość. Może miał trudne dzieciństwo, może uciekał przed prawem albo przed obowiązkami wobec żony i dzieci, z którymi nie chciał mieć do czynienia. Mógł być zamieszany w jakąś nielegalną działalność i uciekać przed mściwym wspólnikiem, przed mafią lub milionem innych rzeczy. Albo był to Brig McKenzie, a Chase kłamie. Znowu. Zamknęła na chwilę oczy i słuchała McCartneya, śpiewającego Yesterday, dawny przebój Beatlesów. Ścisnęło ją w gardle. Wczoraj tak łatwo było kochać... Czego mógł chcieć Baldwin? Dlaczego ze wszystkich tartaków na Północnym Zachodzie wybrał akurat tartak Buchanana i dlaczego, jeżeli chciał zrobić interes z korporacją Buchananów, nie zadzwonił do Derricka albo do ojca? To nie mogła być cała prawda. Chase, który spotkał się z Baldwinem, nie mówił wszystkiego. Och, wierzę we wczoraj. - Przestań - wymruczała sama do siebie i zmieniła płytę na mniej melancholijną. Zrobiła kilka notatek. Spisała pytania, na które chciała znaleźć odpowiedź. Potem przepisała je na komputerze, sprawnie poruszając pacami po klawiaturze. Czy istnieje związek między dwoma pożarami? Czy Marshall Baldwin był sprawcą, czy ofiarą? Co z Chase’em? Co z Williem? Z innymi członkami rodziny Chase’a? Gdzie jest Sunny? Czy zaplanowała ucieczkę ze szpitala? Z tego, co Cassidy wiedziała, jakiś rolnik podwiózł Sunny do posiadłości Buchananów, ale Rex i Dena twierdzą, że jej nie widzieli. Może pojechała odwiedzić Williego? Pytania mnożyły się. Jej myśli zataczały szerokie kręgi, ale w końcu i tak wracała do punktu wyjścia. W uszach pobrzmiewały jej słowa Felicity. Co ona mówiła? Cassidy skupiła się. Coś o tym, że ma nadzieję, że ten facet ze szpitala umrze, żeby oni nie musieli się bać kolejnego pożaru. O ile to Marshall Baldwin był podpalaczem i jeżeli działał sam. Ale jeśli był w zmowie? Może przyjechał, żeby zemścić się na Chasie... Ale za co? Była tak pochłonięta pracą, że nie zauważyła, kiedy wszedł. Muzyka grała głośno i Cassidy nie usłyszała hałasu silnika, odgłosu opon na żwirze ani trzasku szklanych drzwi. Wydawało jej się, że na ekranie komputera zobaczyła ducha, ale zorientowała się, że to odbicie Chase’a. Serce w niej zamarło. Odwróciła się i zobaczyła, że czyta jej notatki. - Zajęta jesteś, co? - spytał ostrym tonem. - Więc znowu zabawiasz się w dziennikarkę i detektywa? Wiedziałem. Próbował ją sprowokować do kłótni. Miał surowy wyraz twarzy i zaciskał palce na kuli. - Nie robię tego dla gazety. - Oczywiście. Nie uwierzył jej. - Wiedziałeś, że jestem dziennikarką, kiedy się ze mną żeniłeś. - A ty z żalem zostawiłaś pracę przed kamerą, żeby się tu przeprowadzić i pracować dla gazety. - Nigdy nie robiłam z tego problemu. Mruknął z niesmakiem i pokręcił głową. - Zawsze się zastanawiałem, jak to się stało, że dziewczyna, która więcej czasu spędzała z końmi niż z rówieśnikami, została dziennikarką. - Przecież wiesz. Musiałam wyjechać. W domu po śmierci Angie było... było nie do zniesienia. - Dlaczego znowu 140 mu to wszystko tłumaczy? Na obronę powiedziała: - Słuchaj, próbuję zrozumieć, co się stało. - Nacisnęła klawisz klawiatury, zapisała notatki w pamięci komputera i wyłączyła go. Chase jedną ręką opierał się o futrynę. Ciągle wspierał się na jednej kuli, ale szczękę miał już zdrową. Jego stan polepszał się z każdym dniem. Coraz bardziej stawał się podobny do człowieka, za którego wyszła za mąż. Doktor Okano uprzedził ją, że nigdy nie będzie wyglądał tak samo, że będzie musiał przejść skomplikowane operacje plastyczne, żeby jego złamany nos, zmiażdżone kości policzkowe i szczęka wyglądały jak kiedyś, ale że będzie niczego sobie mężczyzną. Już teraz można było tak o nim powiedzieć. Mimo blizn i zaczerwienień, Chase był przystojny. Kiwnął głową w stronę komputera. - Nie możesz zostawić tego policji? Stary T. John robi wszystko, żeby złapać tego faceta. - To mi właśnie nie daje spokoju, Chase. Dlaczego tobie nie zależy na tym, żeby się dowiedzieć, co się stało i dopaść tego sukinsyna, który ci to zrobił. - Zależy mi. Ale nie chcę, żeby to stało się moją obsesją. Spójrz. - Wskazał ręką biurko, zarzucone notatkami i artykułami, wśród których stała filiżanka z kawą. - Chyba nie jesteś w stanie myśleć o niczym innym. - Jego wzrok spoczął na zdjęciu Marshalla Baldwina. Zaciął usta. - Nie wiem, czego chcesz się dowiedzieć, Cassidy, ale obawiam się, że się rozczarujesz. - Dlaczego? Zmarszczył brwi i spojrzał na nią gniewnie. - Usiłujesz odnaleźć Briga, prawda? Potrząsnęła głową. - Nie, ale... - Nie? - Nie dawał za wygraną. Jego głos był stanowczy i zagadkowy. - Chcę poznać prawdę. - Tak? - Zmarszczył brwi. - A jeżeli okaże się, że Baldwin to był Brig i że nie żyje? Co wtedy? - Przynajmniej będę miała pewność. - Jesteś beznadziejna! - Czy pod tymi oschłymi słowami mogła kryć się tęsknota? - Grzebiesz w popiołach. - Ten mężczyzna, gdy umierał, ściskał w ręce medalik świętego Krzysztofa. - I co z tego? - Ja... Dałam Brigowi taki medalik tej nocy, kiedy uciekł. - Dygotała, a serce waliło jej jak młotem, bo w końcu wyznała to, o czym nie wiedziała żadna żywa istota na tej ziemi, nawet jej własny mąż. Podejrzewał, że oddała dziewictwo jego bratu, ale nigdy jej o to nie zapytał, zresztą oboje unikali tego tematu. Nie rozmawiali o swoich dawnych miłościach. - Byłam z nim tamtej nocy, Chase. Widział pożar i przysięgał, że to nie on podpalił tartak. Uwierzyłam mu, namówiłam, żeby wziął Remmingtona i... i dałam mu łańcuszek z medalikiem. - Jezu... - Pokuśtykał do barku i wziął butelkę. - Nie chcę słyszeć nic więcej. - Wydawało mi się, że go kochałam. - Robi się coraz lepiej - zakpił. - Przypuszczam, że i on kochał ciebie. - Chase nalał alkohol do szklanki. - Nie sądzę. - Więc jak? Myślisz, że cię nie kochał, a wspominasz go przez wszystkie te lata? To nie do wiary, Cassidy. Całkiem nie do wiary. - Pociągnął duży łyk, a potem otarł usta rękawem. Jego twarz była blada i wykrzywiona, jakby toczył z góry przegraną bitwę z długo skrywanymi uczuciami. - Słuchaj, wiem, że popełniłam błąd. Wiem, że ty i ja mieliśmy niepisaną umowę, że nie będziemy rozmawiać o naszych doświadczeniach sprzed małżeństwa, ale... - Ty naprawdę z nim spałaś. - Stwierdził bez żadnego potępienia. - Tak. - Boże. - Jego oczy spotkały jej wzrok w lustrze nad barkiem. - Domyślałeś się tego. - Nie chcę słuchać obscenicznych szczegółów. - Słuchaj. - Podeszła do niego. Zauważyła, że zesztywniał. - To wszystko musi się skończyć. Choć jestem przekonana, że T. John ma najlepsze intencje, nie jestem pewna, czy będzie w stanie to wszystko poskładać. - Wzięła od niego szklankę i pociągnęła łyk. Whisky podrażniła gardło i zaczęła palić w przełyku. - Chcę to po prostu doprowadzić do końca. Dla nas. Jego oczy pociemniały. - Dla nas? - Tak trudno ci w to uwierzyć? - Cholernie trudno. - Zabrzmiało to jednak bez przekonania. Wpatrywał się w nią długo i uporczywie. Przyglądał się jej twarzy, jakby zobaczył ją po raz pierwszy od lat. Podszedł do niej i dotknął jej policzka lekko drżącymi palcami. Czule. Wtuliła się w jego dłoń. - Wielu ludzi nosi medaliki, naszyjniki, krzyżyki, gwiazdy - tłumaczył. Oddychał nierówno. 141 - Wiem. Dotknął kciukiem jej kości policzkowej. - Nie możesz wiązać nadziei i marzeń z kawałkiem metalu. - Wiem. Jego dłoń powoli zsunęła się do zagłębienia szyi. Przyglądał się jej badawczo. Była pewna, że ją pocałuje. Czuła bicie serca w szyi. Wzrok Chase’a spoczął na jej ustach. Jej serce zaczęło łomotać w oczekiwaniu. Dawno nie patrzył na nią z takim pragnieniem. Tak dawno... Zaschło jej w gardle. Zwróciła ku niemu twarz. - Możemy się postarać. - Dlaczego tego chcesz? - Bo... cię kocham. Spojrzał na nią chłodno. - Nie kręć, Cassidy. Nie wierzę... Nie mogę uwierzyć... Cholera! Dłużej tego nie wytrzymam! - Gwałtownie wyrwał jej z rąk drinka i pociągnął duży łyk, a potem ze złością wstawił szklankę do porcelanowego zlewu, za który zapłacił tysiące dolarów. Na powierzchni zrobiła się rysa, ale najwyraźniej nie przejął się tym bo nawet nie drgnęła mu powieka. - Rysy zejdą. - Odsunął się od niej, jakby zapomniał, co przed chwilą było między nimi. Cassidy nie mogła tak tego zostawić. Wyciągnęła do niego rękę. - Chase... - Nie, Cass... - ostrzegł, ale w jego głosie nie było złości, a jedynie ból. Zagryzła wargę. - Jak długo masz zamiar mnie odtrącać? Postawił kulę przed sobą i pokuśtykał do drzwi. - Daj spokój, Cassidy. Dla dobra nas obojga. Na razie lepiej będzie, jeżeli oboje damy sobie spokój. Derrick otworzył szklane drzwi prowadzące na piętro Korporacji Buchananów. To było to. Jego imperium. Dorastał w przeświadczeniu, że stanie się dziedzicem. Powtarzano mu, że któregoś dnia to wszystko będzie jego. Nie miało znaczenia, że Rex Buchanan miał dwie córki. To jego syn miał zostać następcą cara. Gdyby Chase McKenzie nie wszedł mu w paradę. W dodatku stary Buchanan szanował tego mieszańca z prawniczym dyplomem. Derrick nigdy nie przypuszczał, że będzie miał do czynienia ze szwagrem, którego zżera ambicja. Może i miał szczęście. Ma tylko jednego szwagra wspinającego się po drabinie społecznej. Gdyby żyła Angie, może musiałby użerać się z jeszcze jednym. Angie. Kiedy o niej myślał, w głębi duszy czuł ból. Dzięki Bogu, z biegiem lat myślał o niej coraz rzadziej. Niedobrze żyć przeszłością. Lepiej skupić się na teraźniejszości i swoim dziedzictwie - Korporacji Buchanana. To biuro było wyjątkowe. Mimo że nie było tak wysokie jak drapacz chmur, dobrze spełniało swoją rolę. Budynek wybudowany pod koniec lat sześćdziesiątych z betonu i stali z zewnątrz był niepozorny. Wyglądał jak zwykły czteropiętrowy blok ze szklanymi ścianami, które odbijały późnopopołudniowe letnie słońce. Jednak w środku był imponujący. Wokół marmurowych stołów stały skórzane meble. W doniczkach rosły drzewa, zasilane słońcem, które dostawało się przez świetliki w suficie. Wnętrza zdobiły mosiężne rzeźby i lśniące kamienne posadzki. Nie przejmując się znakami zakazu palenia, Derrick zapalił papierosa i wsiadł do windy. Wjechał na czwarte piętro, gdzie znajdowały się biura zarządu. W jednym końcu mieścił się kompleks biur ojca, a w drugim gabinety Derricka. Derrickowi przydzielono te pomieszczenia, gdy został wiceprezesem. Jego gabinety były lustrzanym odbiciem biur Reksa Buchanana. Miał do dyspozycji identyczną poczekalnię, biuro, łazienkę, przebieralnię i sypialnię. Pomiędzy dwoma kompleksami biurowymi z jednej strony windy mieściła się sala konferencyjna, a z drugiej gabinet Chase’a. Chase był jedynym pracownikiem, który miał biuro na piętrze zarządu, i to bardzo Derricka denerwowało. Nieustanna obecność Chase’a była dla niego niczym wrzód na dupie. Niedobrze, że nie załatwił go pożar. Derrick zgasił papierosa w popielniczce i mijał już pokój Chase’a, gdy usłyszał swoje imię. - Derrick. - Przez ostatnie tygodnie znienawidził ten szorstki głos. - Miałem nadzieję, że się dzisiaj zjawisz. W głosie Chase’a pobrzmiewała ta sama kpina, co dawniej. Derrick nie zwracał na to uwagi, ale nienawidził wszystkiego, co miało związek z McKenziemi. Bękarty. A ten Buddy czy Willie, czy jak mu tam, nie jest wcale od nich lepszy. Ale się okazało, że są ze sobą spokrewnieni. Przewracało mu się w żołądku, gdy sobie przypominał, że ten półgłówek należy do rodziny. Przeklinając po cichu swojego szwagra sukinsyna, wszedł do biura Chase’a. Na wielkim biurku leżały poukładane stosy dokumentów. Na jednej ścianie wisiały oprawione dyplomy prawnicze, przy drugiej stał regał sięgający do sufitu, pełen oprawionych w skórę tomów. W otwartym oknie z widokiem na ulicę stały kwiaty w doniczkach, wyciągając liście do słońca. Róg biurka zajmował kolorowy portret Cassidy. Nie była to fotografia, jaką na zeszłe Boże Narodzenie podarowała mu Felicity, przedstawiała Cassidy siedzącą na koniu. 142 - Chcesz coś? - Derrick spojrzał w róg pokoju, gdzie stała kula Chase’a. - Tylko pogadać. W głowie Derricka zapaliło się ostrzegawcze światło. Chase wyglądał fatalnie. Od pożaru minęło sześć tygodni, a on jeszcze nie wrócił do siebie. Nie miał już tak spuchniętej twarzy, ale po metalowym aparacie na twarzy zostały czerwone ślady. Oczy miał już żywe, jasnoniebieskie, kpiące. Chase zawsze był na tyle bezczelny, żeby patrzeć na szwagra z góry. Derrick nie mógł tego zrozumieć. To on jest bogaty, to on się urodził w tej rodzinie. Chase jest przybłędą, jego matka jest półkrwi Indianką, w dodatku czarownicą, a ojciec zwiał. Jakim prawem, do cholery, jakim prawem lekceważy fakt, że Derrick zawsze będzie stał wyżej od niego? Chase pokuśtykał w stronę sofy stojącej w rogu pokoju i zmierzył Derricka spojrzeniem, od którego przeszły go ciarki. - Usiądź. Derrick opadł na wypchane krzesło. Poczuł się nieswojo. Miał wrażenie, że Chase coś na niego ma. Jak zwykle. Boże, wpatrywał się w niego człowiek, który niemal wyleciał w powietrze. Twarz miał taką, jakby wczoraj wygarbowali mu skórę. W zdrowej ręce trzymał pióro. Mimo obrażeń miał czelność patrzeć na niego z góry. Derrick jeszcze nie wiedział, dlaczego. - Właśnie przeglądałem księgi. Trochę trwało, zanim doprowadziłem je do porządku po pożarze i kłopotach z dyskietkami. - I? - Derrick czekał na sensację. - Wygląda na to, że jesteśmy trochę do tyłu. Zaciągnąłeś kilka osobistych kredytów na sumę... spójrzmy. Ile? Czterdziestu pięciu, może pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Derrick zaczął się pocić. - Wiesz, że Felicity przemeblowuje dom. Przecież to tylko kilka tysiaków. - Derrick był na skraju wytrzymałości nerwowej. Założył nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie. - A, tak. Nie kończące się przemeblowanie. Wspominała o tym kilka razy, gdy wpadała do pracy. - Chase się z nim bawił w kotka i myszkę. Na jego czerwonej twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech. Przyprawił Derricka o dreszcze. - Wiesz, że jeżeli tych pieniędzy nie ma na twoim koncie albo nie zapłaciłeś nimi kontrahentowi, niektórzy mogą zacząć się zastanawiać. - Zastanawiać nad czym? - Derrick wiedział, do czego zmierza Chase. - Felicity wszystko sprawdza. Przecież wiesz. Pracuje w księgowości... Chase podniósł dłoń, powstrzymując go od dalszych mizernych wyjaśnień. - Felicity jest twoją żoną. I nie pracuje codziennie. Tylko kiedy coś w nią wstąpi. - Jest córką jednego z najbardziej szanowanych sędziów w całym tym cholernym stanie. - A moja matka wróży z kart. Wielkie halo. To, co robi stary Ira, czy siedzi na ławie sądowej, czy gra w golfa ze swoimi przyjaciółmi, nie ma znaczenia, gdy w grę wchodzą łapówki. - Łapówki? - Derrick nie rozumiał, ale z niemej złości w oczach Chase’a domyślił się, że chodzi o coś złego. Chase pochylił się. - Dla tego łajdaka, który to zrobił. - Co? - Podpalił tartak na twoje polecenie. - Zwariowałeś? Po co miałbym podpalać tartak? - Jest wiele powodów. Zacznijmy od pieniędzy z ubezpieczenia. To jedna z wersji Biura Szeryfa. Gdyby tartak spłonął, miałbyś w kieszeni trzy miliony w gotówce, zgadza się? - Tartak jest wart o wiele więcej, gdy działa. - Tak, ale to może nie trwać wiecznie, zważywszy na obwarowanie prawami ziem stanowych i zużycie lasów Buchanana. A drewno Buchanana można by sprzedawać innym tartakom i im zostawić ryzyko. - I pieniądze - wyrzucił z siebie Derrick. - Stare przysłowie mówi, że lepszy wróbel w garści. - Chase ledwie poruszał ustami. - Nie. - A co z zemstą? - Na własnym tartaku? Cholera, odbiło ci. - Na mnie. - Oczy Chase’a były chłodne jak Morze Północne. - Nigdy nie kryłeś, że nienawidzisz mojej rodziny, Briga i mnie. Nie chciałeś, żebym się ożenił z twoją siostrą i do szału doprowadzało cię, że pracuję dla twojego ojca. Teraz mam trochę władzy i byłoby ci o wiele łatwiej, gdybyś się mnie pozbył. Derrick oparł się i poszukał w kieszeni paczki marlboro. - Cholera, Chase, gdybym chciał cię zabić, zwłaszcza jeżeli miałby to zrobić ktoś trzeci, nie podpalałbym całego tartaku. Wywlekłbym cię gdzieś i nikt by się nie dowiedział, a ja miałbym tartak. - Ale nie miałbyś pieniędzy. - Ty naprawdę jesteś stuknięty. To pewnie rodzinne. Twoja matka się jeszcze nie znalazła? - Derrick przytknął zapalniczkę do papierosa i mocno się zaciągnął, nabierając uspokajającego dymu do pnie. Do czego Chase 143 zmierza? Derrick był zaskoczony rozmową w cztery oczy. Chase jest przebiegły. Za plecami robi swoje, ale twarzą w twarz się podlizuje. - Moja matka nie ma z nami nic wspólnego. - Tak? Przez lata pieprzyła się z moim ojcem. Skończyło się tym, że mamy wspólnego brata kretyna. Poza tym jesteś mężem jedynej siostry, jaka mi została. To dotyczy nas obu. Mam nadzieję, że szybko znajdą Sunny i z powrotem zamkną. - Nie liczyłbym na to. - Oczy Chase’a błyszczały, jakby znały jakiś niesamowity sekret. - Znajdą ją, gdy będzie chciała dać się znaleźć. Patrzył na Derricka tak, że przyprawiał go o dreszcz. Młody Buchanan czasami zastanawiał się, czy Chase przypadkiem nie odziedziczył po Sunny jej szczególnej wrażliwości. Cholera, może Willie też to miał? Derrick przypomniał sobie wszystkie sytuacje, kiedy był okrutny dla półgłówka i stwierdził, że Willie, gdyby miał choć niewielkie zdolności jasnowidzenia, unikałby go albo przynajmniej rzucił na niego jakieś przekleństwo. Jednak było mu niedobrze. Ta cała pieprzona rodzina przyprawiała go o mdłości. A on do niej należał. - Myślę, że powinieneś zwrócić pieniądze. Inaczej policja może nabrać podejrzeń. - Wiedzą, co z nimi zrobiłem. - Tak? I wiedzą, że tamtej nocy byłeś w tartaku? - Ja? Człowieku, naprawdę przesadzasz. Mam alibi! - Twoją żonę, wiem. - Chase odłożył pióro i złożył ręce. - Ale ja cię widziałem w tartaku. Z pół godziny przed wybuchem. - Nie było mnie tam. - Derrick miał nadzieję, że jego słowa brzmią przekonująco. Pot ciekł mu wzdłuż kręgosłupa. Przecież uważał. Nikt go nie widział i był tam na długo przed pożarem. - Oczywiście, że byłeś. Nie powiedziałem o tym naszemu przyjacielowi, T. Johnowi Wilsonowi tylko dlatego, że chciałem zebrać dowody przeciwko tobie i najpierw porozmawiać z tobą w cztery oczy, żebyś nie był zaskoczony, kiedy przyjdzie po ciebie policja i żebyś wiedział, że to ja ich nasłałem. Derrick zamarł. Wciągnął dym z papierosa, ale nie poczuł kojącego działania nikotyny. - Wrabiasz mnie. - Sam się wrobiłeś. - Wykluczone. Zaprzeczę. Mam żelazne alibi. - Tak? - Chase zmarszczył ciemne brwi. - Twoja żona będzie za tobą stała niezależnie od wszystkiego? Będzie dla ciebie kłamać? Dlaczego? Bo tak ją wspaniale traktowałeś? Derrickowi nagle zaschło w gardle. Nie mógł przełknąć śliny. Chase chciał go zniszczyć. Nadeszła jego wielka chwila. Ten bydlak chce wrobić go w pożar. Chce zrobić z niego kozła ofiarnego. - Nie wyjdziesz stąd, McKenzie - zagroził Derrick, który zawsze i był skory do bójek. - Tylko z czymś wyskocz, a ukręcę ci łeb. Zwykły facet by się wycofał. Ale Chase nie był zwykłym facetem. - Nie boję się ciebie. - Nie? Zastanów się. - Derrick zgasił papierosa na podstawce doniczki z kwiatem. - Może ciebie nie obchodzą inni, może w ogóle wszystko cię gówno obchodzi, ale Cassidy się przejmuje, twoja matka też. Z tego, co widzę, boją się... żeby znowu się coś nie stało. Chase, mimo obrażeń, natychmiast przeskoczył przez biurko. Doniczka się przewróciła, zdjęcie Cassidy spadło na dywan, a książki i pióra rozsypały się. Chase nawet tego nie zauważył. Przycisnął Derricka do ściany. - Przemyśl to. - Chase mocno zacisnął rękę w gipsie na gardle szwagra. - Dobrze to sobie przemyśl. - Tak mocno przyciskał swoje twarde, napięte ciało do ciała Derricka, że ten ledwie mógł oddychać. - Spróbuj tylko z czymś wyskoczyć, a przysięgam ci, Buchanan, że będziesz tego żałował do końca swoich dni. - Gorący oddech Chase’a łaskotał Derricka w twarz. Jego oczy płonęły. - Przyrzekam, że za każdy ból, który zadasz, zapłacisz po stokroć. Ta sprawa dotyczy ciebie i mnie. I nikogo więcej. - Nie pogarszaj sytuacji. - Derrick przypomniał sobie, że Chase jest tylko kaleką chodzącym o kuli, który przechodzi rekonwalescencję. Więc dlaczego czuł strach? Zimny, dręczący strach. Krew w nim zastygła. Z całej siły odepchnął Chase’a z drogi, kopiąc go w chorą nogę. Chase zbladł, gdy nagły ból przeszył jego ciało. Dobrze. - Nie próbuj mi grozić, McKenzie. Jesteś pętakiem i lepiej o tym pamiętaj. Twoja matka jest indiańską dziwką, a twój stary padalcem, który porzucił rodzinę. Ciężko pracowałeś, ciągle się uśmiechałeś i żeby znaleźć się tu, gdzie jesteś, właziłeś w dupę tylu ludziom, że nie byłbym w stanie ich zliczyć. Ale jesteś tylko nędznym mieszańcem w drogiej marynarce, która kosztowała więcej pieniędzy niż twoja matka zarobiła przez te wszystkie lata, kiedy się puszczała z moim ojcem. Chase gwałtownie wypadł do przodu i zacisnął ręce na szyi Derricka. Derrick kopnął go w zdrową nogę. Chase z hukiem uderzył o ścianę i zaczął skręcać się z bólu. Derrick bez trudu go wyminął. - Żałosne, McKenzie. Zawsze byłeś i będziesz żałosny - powiedział i splunął Chase’owi w twarz. 144 Cassidy pracowała przez większość popołudnia. Przyzwyczaiła się do tego, że od kilku tygodni Chase i ona żyją obok siebie. On spędzał czas na rehabilitacji, u lekarza albo w biurze, a ona pracowała w redakcji „Timesa”. Od czasu kłótni w gabinecie starali się zachować pokój, chociaż nie było to łatwe, dzielili wspólną przeszłość, a przed nimi rysowała się mglista i niewyraźna przyszłość. Nie było czułości. Nie było delikatnych dotyków. Ani żartów. Ale tego nie było od dawna. Nie z powodu pożaru, ale dlatego, że się od siebie oddalili, poszli oddzielnymi ścieżkami i dążyli do różnych celów. Teraz byli razem, ale tylko pozornie. W domu odnosili się do siebie uprzejmie i uczyli się ufać sobie od nowa, ale cały czas panowało między nimi napięcie, które mogło wybuchnąć w każdej chwili. Przyłapała go, jak się jej przypatrywał, kiedy myślał, że ona tego nie widzi. Czuła, że wodzi za nią wzrokiem. Sprawdzał ją i przeszukiwał jej biurko, gdy nie było jej w domu. Była tego pewna. Nigdy jej nie zaufa. Ale najgorsze były noce. Wiedziała, że Chase jest na dole i pewnie nie może spać, tak samo jak i ona. Pragnie. Cierpi. Wspomina. Udaje. Przed jej rodziną. Przed światem. Przed nią. - Tak się cieszę, że starasz się coś z tym zrobić - powiedziała jej Dena któregoś ranka, kiedy do nich wpadła. - W małżeństwie zawsze pojawiają się problemy. - Chyba tak. - Nam też nie jest łatwo - przyznała. - Od kiedy Rex oznajmił, że ten Willie jest jego synem i dał mu pokój na górze w naszym domu. Wiedziałaś o tym? Dawny pokój Derricka. Mówię ci, ciarki chodzą mi po skórze, gdy jestem z nim sama w domu. - Willie nie jest groźny. - Nie? No, nie wiem. Pamiętam, że kiedy dorastałyście, zawsze się przy was kręcił, chował się w krzakach i podglądał. Bóg jeden wie, co robił, ale kilka razy go przyłapałam w rododendronach przy basenie, jak gapił się w okno Angie. Pewnie chciał ją zobaczyć w staniku i w majtkach. Boże, to obrzydliwe. - Wzdrygnęła się i sięgnęła do złotej cygarnicy po papierosa. - I pomyśleć tylko, że byli przyrodnim rodzeństwem. To... To nie do pojęcia. Wstrętne. - Wyciągnęła viceroya. - Wszyscy najwyraźniej zapomnieli, że Willie był przy obu pożarach. - Wiesz o tym? Dena zapaliła i wypuściła dym w sufit. - Na to wychodzi. Po pierwszym pożarze miał zwęglone brwi, pamiętasz? Więc musiał go widzieć. A co do drugiego... Wszyscy wiedzą, że znalazł portfel Marshalla Baldwina. Policja go nie znalazła, a on tak? To raczej mało prawdopodobne. Musiał tam być przed pożarem. - Myślisz, że to on podpalił... Willie? On jest za... za grzeczny i za łagodny. Mamo, mówisz poważnie? - Cassidy nie mogła uwierzyć. - Śmiertelnie poważnie. I nie tylko ja tak myślę. Wiele osób w tym mieście jest zdania, że Willie byłby do tego zdolny. Do podpalenia. Spójrz prawdzie w oczy, on nie ma mózgu. On... powiedzmy, że nie jest normalny. To wstyd, kochanie, ja pierwsza to przyznaję. Ten wypadek w strumyku był tragedią. Nie jestem na tyle mściwa, żeby twierdzić, że Bóg chciał dać Sunny nauczkę, ale... Wydaje się, że to coś więcej niż zbieg okoliczności, że był przy obu pożarach. Myślę, że twój ojciec wyświadczyłby przysługę rodzinie i całemu miastu, gdyby umieścił Williego w zakładzie, z ludźmi takimi jak on. Nie czułby się takim potworem. - On nie jest potworem, mamo. On jest... - Stuknięty. - Owinęła sobie sznurek pereł wokół palców. - Pomyśl o tym. Mieszkać z nim w tym samym domu? Przykro mi to mówić, ale muszę być stanowcza. To także mój dom. Postawię sprawę tak: albo on, albo ja. - Mamo... Papieros drżał w ustach Deny. Popiół spadł na podłogę. Schyliła się żeby go sprzątnąć. - Nie wiem, co innego mogę zrobić. - Wyprostowała się. W oczach lśniły łzy. - Twój ojciec zrobił się ostatnio nieobliczalny. - Uspokój się. Nie jest aż tak źle... - Jest, Cassidy - powiedziała w końcu łamiącym się głosem. Przytknęła palce do kącików oczu, żeby otrzeć łzy, nie rozmazując makijażu. - Bycie żoną Reksa Buchanana to istne piekło. Zaczynam rozumieć, dlaczego Lucretia odebrała sobie życie. 21 T. John zatrzymał samochód i strząsnął piach z buta. Przez ostatnie dwa tygodnie szukał śladów Sunny McKenzie. Coraz bardziej był przekonany, że szanse na odnalezienie Sunny są takie, jak na przejażdżkę statkiem kosmicznym, który, jak twierdził stary Pederson, wylądował na środku jego pola, spalił trawę i śmiertelnie przestraszył jego stado czarnych owiec. T. John był zdania, że Pederson wypił za dużo piwa własnej roboty. Strzyknęło mu w plecach, gdy się wyprostował. Wszedł na chodnik przy Seven Eleven. Kilkoro dzieciaków grało w barze na automatach. Jakiś chłopak usiłował zajrzeć do czasopism dla dziewcząt, zatkniętych za ladę. Kobieta z płaczącym niemowlęciem kupowała paczkę jednorazowych pieluch. Wszystko po staremu. Uśmiechnął się do sprzedawczyni, Dorie Reader, kobiety około pięćdziesiątki, z nogami jak patyki, wielkim 145 ciałem i tapirowanymi blond włosami, wymęczonymi trwałą. Kupił hot doga i poprosił o musztardę dijon. - Już panu mówiłam, panie T. John, że jeżeli chce pan coś wykwintnego i wyszukanego, to trzeba pójść na drugą stronę, do Burleya. T. John prychnął. To był stały żart. Burley, miejscowy bar ze striptizem, zamykano za każdym razem, gdy był otwierany. Sam T. John zamykał go parę razy. Trochę cebuli, trochę korniszonów, żółta musztarda i już miał lunch. Nie mógł się napić piwa, więc zadowolił się największą coca-colą. Poprosił o paczkę cameli i lekarstwo na nadkwasotę. - Smacznego - powiedziała Dorie. T. John butem otworzył drzwi. - Nawzajem. Na zewnątrz, w blasku południowego słońca, zauważył, że przed drzwiami Burleya kręci się kilku nastolatków, i że tylko kwestią czasu jest kolejne zamknięcie lokalu. Źle. Burley był porządnym facetem, starał się płacić alimenty na dzieci trzem byłym żonom i dostarczał Prosperity nie do końca przyzwoitej rozrywki. Dziewczyny na scenie zarzucały cyckami i kręciły tyłkami, ale klienci trzymali się w bezpiecznej odległości. Tancerki miały maski i kryły się pod pseudonimami. Burley dbał o to, żeby nikomu nic się nie stało i dobrze płacił dziewczynom za ich trudy. Jednak, mimo najlepszych intencji Burleya, zdarzały się kłopoty. Za dużo alkoholu, za dużo męskich hormonów, rozebrane dziewczyny i wszechobecna broń. Do tego zestawu należy dodać ostre, oskarżycielskie kazania pastora Spearsa. Burley nigdy nie miał ani chwili spokoju. Jeżeli nie dawali mu się we znaki klienci, robili to religijni fanatycy. T. John uważał, że Burley powinien sobie odpuścić, ale on najwyraźniej uważał, że jego powołaniem jest prowadzenie lokalu ze striptizem. Spears mógł grzmieć z kazalnicy, organizować marsze przeciwko lokalowi i skazywać jego właściciela na piekło, ale T. John wiedział, że kilku najbardziej religijnych członków jego kościoła mogło mieć porządnego kaca na niedzielnych nabożeństwach, bo w sobotę trochę sobie wypili, patrząc na wyginające się prawie nagie tancerki. Zmierzył wzrokiem okolicę zza okularów słonecznych, powoli przeżuwając hot doga. Dzisiaj nie martwił się Burleyem. Nie. Dzisiaj był pochłonięty, jak zresztą przez ostatnie dwa miesiące, sprawą cholernego pożaru w tartaku Buchanana. Floyd Dodds naciskał, bo chciał rozwiązania sprawy. Oczekiwał, że T. John wskaże mu sprawcę albo przynajmniej znajdzie kozła ofiarnego, a on jeszcze nic nie miał. Nawet tej wariatki nie mógł znaleźć. To go gryzło. Cholera, nawet psy dały się wyprowadzić w pole. Wzięli do lasu dwa psy gończe. Dali im powąchać nocną koszulę Sunny z zakładu, w którym zamknął ją Chase, i wypuścili psy tam, gdzie dzieciaki twierdziły, że widziały czarownicę. Od razu pognały, ale zaczęły krążyć wkoło, ujadając przeraźliwie. Nie opuściły polany, nie wyczuły tropu w lesie. Wyglądało na to, że Sunny zniknęła. Zupełnie jakby rzeczywiście była czarownicą, za jaką ją uważano. Może któryś z przyjaciół Pedersona wyskoczył na Ziemię i porwał ją, a potem zabrał na drugą stronę wszechświata? A może jednak nie była wariatką? Może była sprytniejsza od tych, którzy starali się ją odnaleźć? A sprawa podpalenia tartaku i morderstwa nadal była nie rozwiązana. Żadne alibi nie zostało podważone. Starzy Buchananowie byli w Kalifornii, Derrick i Felicity w domu razem z dziećmi, Sunny była zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, a Willie pił w mieście. Wielu ludzi widziało go, zanim poszedł grzebać w pogorzelisku. Tylko Cassidy była sama w domu. Pracowała przy komputerze, a przynajmniej tak twierdzi. Ale ona raczej nie wyglądała na podejrzaną. T. John przekonywał samego siebie, że wcale nie dlatego, że ma tak piękne złote oczy i wspaniałe włosy. Uważał, że tego rodzaju osoba nie mogłaby podpalić własności ojca. - Tracisz trop, Wilson - wymamrotał do siebie, kończąc hot doga. Wytarł usta serwetką, zmiął ją i wyrzucił zatłuszczony papier do śmietnika, z którego się wysypywało. Wsiadł do nagrzanego służbowego samochodu. Sprawy posuwały się do przodu, ale wolno. Za wolno dla Doddsa. Za wolno dla T. Johna. Co tydzień dostawał nowe informacje z Alaski na temat Marshalla Baldwina. Obserwował wszystkich Buchananów i McKenziech. Miał nadzieję, że popełnią błąd. Ale podejrzenia okazały się bezpodstawne. Nie udało mu się sprowokować ich do ani jednego kłamstwa, które mógłby udowodnić. Jego ludzie przeszukiwali okoliczne szpitale i kliniki, próbując ustalić, jakie blizny miał Brig McKenzie. W dzieciństwie na pewno coś sobie złamał albo tak się pokaleczył, że trzeba było go szyć. Gdy T. John znajdzie stare dokumenty szpitalne, porówna je z raportem z sekcji zwłok Marshalla Baldwina. Jak dotąd jednak nie znaleziono nic, co mogłoby mu pomóc. Widocznie Brig nie miał przejść z lekarzami. - A do cholery z tym! Kiedyś zazdrościł bogatym. Był synem rolnika, który cały czas żył w strachu, że straci kilka marnych akrów ziemi. Jego żona pracowała od świtu do nocy, żeby zarobić na życie. T. John był najstarszy z sześciorga dzieci i zawsze mu się wydawało, że pieniądze rozwiązałyby większość jego problemów. Teraz nie był już tego taki pewien. Coraz lepiej poznawał Buchananów i nabierał coraz większego przekonania, że nie widział smutniejszych i bardziej nieszczęśliwych ludzi. Wziął duży łyk coli, połknął dwie tabletki przeciw nadkwasocie i otworzył paczkę cameli. Czuł, że ta sprawa 146 wpędzi go z powrotem w nałóg. Nie czuł się ani trochę winny, gdy zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Od kiedy rzucił palenie, przytył trzy kilogramy. Wiedział, że gdyby palił, schudłby i myślałby trzeźwiej. Rozwiąże sprawę i znowu rzuci palenie - postanowił. Da odpocząć płucom. Z papierosem w ustach uruchomił stacyjkę i wyjechał z parkingu. Gonzales zadzwonił, że ma nowe informacje o Marshallu Baldwinie. Może w końcu coś się wyjaśni. Cassidy weszła do domu. Było zupełnie cicho, jedynie z gościnnego pokoju dobiegał odgłos lejącej się wody. Z pokoju Chase’a. Wyobraziła go sobie, jak próbuje się umyć i nie zamoczyć gipsu. Wiele razy chciała mu pomóc, ale się nie zgadzał. Nie chciał, żeby oglądała jego nagi tors, biodra, pośladki, jakby się bał, że popełni nieodwracalny błąd, pozwalając, by znowu znaleźli się w tak intymnej sytuacji. Rzuciła torebkę i kluczyki na kuchenny blat i zeszła na dół. Do cholery, w końcu jest jego żoną. Ma prawo patrzeć na jego ciało i dotykać go. Była zmęczona głupimi gierkami i poczuciem winy, że mogłaby zakłócić jego prywatność. Nawet nie pofatygowała się, żeby zapukać. Przekręciła klamkę i uśmiechnęła się, gdy się okazało, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Przez otwarte okno wpadał gorący wiatr. Drzwi łazienki były niedomknięte. Przez szparę widziała zaparowane lustro nad umywalką. Spod prysznica dochodził hałas - szum wody, ciche uderzenie upuszczonego mydła i przekleństwa Chase’a, który usiłował je podnieść. Gdy zobaczy ją w pokoju, pewnie powie, że się do niego włamała. No i co z tego. W ogóle się tym nie przejmowała. Serce jej łomotało. Usiadła na brzegu łóżka. Jego łóżka. Tego, którego nie chciał z nią dzielić. Przez sekundę miała ochotę zdjąć ubranie, wślizgnąć się pod pościel i czekać, aż Chase wykuśtyka z łazienki i zastanie ją nagą, gotową mu się oddać. Opamiętała się. Łatwo zgadnąć, jak by zareagował. Szum wody nagle ustał. Cassidy ledwie mogła oddychać. Patrzyła w stronę łazienki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i stanął w nich Chase. Biodra miał owinięte ręcznikiem. Czarne, kręcone włosy sięgały mu za uszy. Skóra mocno opinała gładkie, twarde mięśnie brzucha. Wokół płaskich brodawek kręciły się czarne włosy. Nie miał już gipsu. Nawet jej nie powiedział, że dzisiaj mu zdejmują. Zrobiło jej się przykro. - Co ty tu robisz, do cholery? Patrzyła w zdumieniu na jego rękę i nogę, które do dziś ukryte były pod gipsem wydawały się troszkę szczuplejsze i bledsze od zdrowych. - A jak myślisz? - zareagowała za szybko jak na jej gust. - Czekam na ciebie. Nie powiedziałeś mi, że idziesz do lekarza, ani że... - Wydawało mi się, że się dogadaliśmy. Ten pokój jest mój... - Jestem twoją żoną, Chase. - W jej głosie słychać było niecierpliwość. - W tym domu nie ma krat więziennych, kłódek, bram ani kluczy. Nie ma linii na podłodze, która oddzielałaby ciebie ode mnie. Żyjemy razem. - Do niedawna nie przeszkadzał ci nasz układ. - Może zmieniłam zdanie? - Serce waliło jej jak młotem. Czuła, że musi zrobić ten krok i zdobyć go. Albo go stracić. Po raz pierwszy od wielu lat nie mogła znieść tej myśli. - Ale może ja nie zmieniłem. To nie jest dobry pomysł. Przypomniała sobie, jak się kochali przy stawie. Wiedziała, że kłamie. Podeszła do niego. - Nigdy nie musiałam cię prosić. Nigdy. - Odważnie patrzyła mu w oczy. - To ty nalegałeś. Kiedy się pobraliśmy, nie mogłeś się mną nacieszyć. Zaciął usta. - Nie chcę tego słuchać. - Nie pamiętasz? - To było dawno. - Nie tak dawno - przypomniała mu, wypinając wyzywająco biodro. Wciągnął powietrze. - Wiele się zmieniło. - Nie, Chase. To my się zmieniliśmy, ty i ja. Ciebie całkowicie pochłonęła praca, a ja ci na to pozwoliłam. Tak samo jak ty ponoszę winę za... kryzys w naszym małżeństwie, ale chcę to zmienić. - Tutaj? Teraz? - Tak. - Zadarła głowę prowokująco, patrząc mu zuchwale w oczy. Jej ciało było na wyciągnięcie ręki. - Chyba najwyższy czas. - Jestem kaleką - przypomniał jej. Jego oczy ciemniały. - Może ty nie pamiętasz, ale zapewniam cię, że twój brat pamięta świetnie. - Nie jesteś kaleką. Jesteś moim mężem. - Podeszła do niego odważnie. Czuła zapach mydła na jego ciele. - Chase... - Zamknęła oczy i dotknęła jego nagiego ramienia. Nie odsunął się. - Tylko mnie przytul - wyszeptała, wtulając się w niego. Jego mięśnie napięły się, jakby walczył z własnym ciałem. 147 - Nie mogę - powiedział szorstko. - Proszę. - O Boże, Cassidy. - Otoczył ją ramionami, silnymi i kojącymi. - Źle robimy. - Nieprawda. - Przycisnęła usta do jego szyi. Jęknął. Ich ciała drżały w tym samym rytmie. Napięte mięśnie Chase’a rozluźniły się. Pochylił głowę, przywarł ustami do jej warg i zaczął ją całować z taką pasją, że zabrakło jej tchu. Długo tłumione pragnienie zaczęło trawić jej wnętrze, rozpalało w niej krew i wylewało się na zewnątrz. Objęła go rękami za szyję i odwzajemniła pocałunek, dając mu poczuć, jak go pragnie. - Cass, myślę... - Nie, Chase. Nie myśl. Po prostu czuj. Objęła jego usta swoimi. Jej wargi rozchyliły się zapraszająco. Chase wsunął język między jej zęby, a jego ręce delikatnie przesunęły się do góry po jedwabnej bluzce. Zmiął materiał, gdy dotknął jej piersi. Brodawki od razu stwardniały. Ocierała się o niego jęcząc, a on całował ją w oczy, policzki i kark. Rozpiął jej bluzkę i zsunął z niej spódnicę. Jej piersi nie kryły się już pod przezroczystym stanikiem. Dotykał ich, wodząc szorstkimi palcami po odciśniętym śladzie koronki. Podniósł Cassidy i przytulił, opierając się plecami o ścianę. Językiem delikatnie pieścił jej obojczyk. - Cassidy. Cassidy. Pocałowała go mocniej. Czuła, że się opiera. - Kochaj mnie. Jęknął i położył ją na łóżku. Jego łóżku. Oczy mu pociemniały. - Nie mogę. Jeszcze nie. Poczuła się poniżona i rozczarowana. - Czy my mamy jakiś rozkład, o którym nie wiem? - Drżał jej głos. - Na miłość boską, Chase, nie odpychaj mnie... Ale on już zdążył się od niej odwrócić. Przez chwilę widziała jego plecy. Ze złością wsunął ręce w rękawy koszuli. Zrzucił ręcznik i szybko włożył bokserki. Przez moment widziała jego nagie pośladki. Znalazł dżinsy i warknął, bo o mało się nie przewrócił, gdy chciał je założyć. Oparł się o ścianę. - Cholera - mruknął. Z trudem zgiął chorą nogę. - Nie musisz się ubierać. - Przecież nie mogę paradować nago, prawda? Zapiął rozporek i przeszył ją wzrokiem. - Mam coś dla ciebie. - Co? - Ostrzeżenie. - Jakie ostrzeżenie? - Poważne ostrzeżenie. Od twojej rodziny. - Mojej rodziny? Oj, przestań... Chase wsunął pasek w szlufki i szybko go zapiął. Chyba był zły na nią, na siebie, zły na cały świat. - Czyżbyś nie słyszała najnowszych wieści? - Jakich? Prychnął z niesmakiem. Zarumienił się, zakładając adidasy. - Znając skłonność Felicity do rozsiewania plotek, myślałem, że zadzwoni do ciebie, jak tylko się o tym dowie. Pobiłem się wczoraj z twoim bratem. W biurze. Żeby nie gadać zbyt wiele, powiem krótko: groził tobie i mnie. - Derrick? Przecież on nie mógłby... - Mógłby, Cassidy, i zrobił to. Byłem głupi, że zawołałem go do mojego gabinetu. Usiłowałem go zmusić, żeby się przyznał, że to on podpalił tartak. - Derrick? Ale przecież on był wtedy z Felicity... - Może i był, przez chwilę. Ale on był w tartaku, Cassidy. Widziałem go z pół godziny przed pożarem. Zaczęła myśleć gorączkowo. - Powiedziałeś Wilsonowi? - Jeszcze nie. Nie wszystko pamiętam. Lekarz mi powiedział, że mogę mieć trudności z przypomnieniem sobie niektórych rzeczy. Może nie sądziłem, że to ważne. - Wydaje mi się, że z twoją pamięcią jest wszystko w porządku - powiedziała Cassidy podejrzliwie. - Ja też tak myślałem. Do wczoraj. Nie mogę iść na razie do Wilsona, bo nie mam świadków. Mam jednak dowody, że Derrick defraudował pieniądze. - Musisz zadzwonić na policję. - Zadzwonię. - Nie spuszczał z niej wzroku. - Kiedy nadejdzie odpowiednia pora. - Ale... - Nie martw się, Cass. Poradzę sobie. - Co powiedział Derrick? - Nie mogła uwierzyć, że jej brat mógłby podpalić tartak, zabić człowieka albo... 148 Dlaczego nie? Zawsze był okrutny i myślał, że inni żyją tylko dzięki jego wspaniałomyślności. I że Felicity zrobi dla niego wszystko. Nawet skłamie, żeby ukryć, że jest mordercą. Wzdrygnęła się na tę myśl. - Jak na razie Derrick jest górą. Stłukł mnie. Potraktował moją twarz jak worek treningowy. Westchnęła w proteście. - I nic nie mogłem na to poradzić. - Jak myślisz, co on może nam zrobić? Napaść nas? - Nie wiem. Ale nie poddam się bez walki. Chodź, coś ci pokażę. Rzucił jej swoją bluzę. Założyła ją i wyszła za nim. Chase otworzył drzwi ciężarówki i z samochodu wyskoczył czarny, lśniący owczarek niemiecki. - Stój! - Rozkazał Chase i pies zamarł. - Cassidy, poznaj Ruskina. Roześmiała się na widok zwierzęcia, które usiadło i wpatrywało się w nią jasnymi, złotymi oczami. - Poznajcie się dobrze. Ruskin sprawi, że każdy, kto zachce się tu zakraść, najpierw porządnie się nad tym zastanowi. Felicity spojrzała na zegarek i po cichu klnąc na męża, otworzyła drzwi pokoju córki. Angela spała jak niemowlę, oddychając miarowo i głęboko. Okno sypialni było otwarte, a zasłony powiewały na wietrze. Felicity zorientowała się, że coś jest nie tak, i chociaż czuła się jak szpieg, przeszła na palcach po dywanie, podniosła kołdrę i zobaczyła, że jej pierworodna córka jest ubrana w obcisłe dżinsy, czarną koszulkę bez rękawów i tenisówki. - Wiem, że nie śpisz. Angela nie zareagowała, nadal udając, że śpi. - I wiem, że chcesz się wymknąć i spotkać z tym chłopakiem od Cutlerów. - Usiadła na krześle przy oknie. - No to sobie udawaj dalej, ale ja będę tu siedziała całą noc i dopilnuję, żebyś nie wyszła z domu. - Na miłość boską, mamo... - Nigdy więcej nie bluźnij, gdy się do mnie zwracasz. Angela usiadła i odgarnęła z oczu ciemne włosy. - A ty nie nazywaj Jeremy’ego tym chłopakiem od Cutlerów, jakby był gorszy. - Jest gorszy. Niewystarczająco dobry dla ciebie. Nazywasz się Buchanan. - Pieprzenie! - Właśnie! Jeszcze raz użyjesz takiego języka i tak oberwiesz, że nie ujrzysz już światła dziennego, nie wspominając o tym Cutlerze - Jeremym. Angela groźnie spojrzała na matkę. - Nie powstrzymasz mnie! - Nie? - Felicity nie miała zamiaru pozwolić, żeby szesnastoletnia córka dyktowała jej warunki. - Jeśli będę musiała, wynajmę prywatnego detektywa, żeby cię śledził i robił zdjęcia. Jeżeli ten chłopak cię dotknie, pójdę na policję i będę tak głośno wrzeszczała, że cię zgwałcił, że usłyszą w Nowym Jorku. - Nie zrobisz tego! - Oczywiście, że zrobię. Zrobię wszystko. Nie chcę, żebyś popełniła błąd. - Jeremy nie jest błędem. Felicity rozumiała naiwne myślenie córki. Czy nie czuła tego samego do Derricka, kiedy była w jej wieku? Różnica była jednak taka, że Derrick nazywał się Buchanan i pochodził z dobrej rodziny. Przynajmniej dokonała dobrego wyboru. - A jeżeli zdecyduję się pójść na policję? Felicity zamarło serce. - A po co miałabyś to robić? Angela uśmiechnęła się chytrze, ukazując w ciemności białe zęby. - Bo wiem o tacie - powiedziała z tonem wyższości, który wstrząsnął Felicity. - Co wiesz? - Zmroziło ją. Angela potrząsnęła głową. - Nie zdradzam sekretów, mamo. Chcę tylko, żebyś zrozumiała. Jeżeli powiesz choćby słowo przeciwko Jeremy’emu, odpłacę ci tym samym. - Ty mała... - Aaa. Uważaj, mamo - zakpiła. Cieszyło ją, że wodzi Felicity za noś. - Nie wiem, o czym mówisz. - Oczywiście, że wiesz, mamo. Zastanów się. Może byś już sobie poszła? Przyjmijmy, że śpię i nabieram sił przed jutrzejszym dniem w szkole. - Nie spotkasz się z tym chłopakiem. - Jasne. Myśl, co chcesz. Ale jeżeli nie zostawisz mnie natychmiast w spokoju, tata będzie miał problem. Poważny. Pomyśl, co się wtedy stanie z twoją reputacją? - Nie mam zamiaru dać się szantażować, Angelo. 149 - Trudno. I tak dawałaś się przez lata. Felicity wstała szybko i przeszła przez pokój. Chwyciła córkę za ramiona i uderzyła ją w twarz. Angela odchyliła głowę i uderzyła się o poręcz łóżka. - Ty suko! - krzyknęła dziewczyna. - Ty pieprzona suko! Następny porządny policzek. Felicity zabolała ręka. Skrzywiła się, gdy Angela mocno uderzyła głową w zagłówek. Dziewczyna zaczęła płakać. Felicity udawała, że nie widzi przerażenia w oczach córki, ani że zuchwałość szesnastolatki znika. - Nie doprowadzaj mnie do ostateczności, Angelo. - Felicity ledwie poruszała ustami. - Nie masz pojęcia, z czym walczysz. Nie spotkasz się z tym chłopakiem i koniec. A we wrześniu pójdziesz do szkoły świętej Teresy w Portland. Uczy tam jeszcze kilka zakonnic. Może one będą umiały nauczyć cię odpowiedniego zachowania. - Wyszła wyprostowana z pokoju. Chciało jej się wymiotować. Nigdy wcześniej nie uderzyła córki. Skręcało ją, gdy o tym myślała. Dorastała podziwiana przez ojca, który jednak nie miał żadnych oporów, żeby bić ją płaską stroną szczotki do włosów. Robił to, dopóki nie wyszła za Derricka. Ojciec chciał nauczyć swoją upartą córkę szacunku. Doświadczenia z dzieciństwa zrobiły swoje. Felicity obiecała sobie, że nie użyje przemocy wobec swoich dzieci, choćby nie wiem, co zrobiły. Czasami jednak kobieta musi wziąć na siebie nieprzyjemny obowiązek. Czasami trzeba złamać zasady. Jak dziś. A jeżeli Angela kiedykolwiek spróbuje wymknąć się do tego wstrętnego pryszczatego typka, to Jeremy Cutler będzie miał takie kłopoty, że się z nich nie wygrzebie. Felicity zbyt dobrze wiedziała, do czego kobieta może się posunąć dla mężczyzny. Doświadczyła już wszystkiego. Dała się poniżać, czuła potworny strach, ból, wściekłość i palącą zazdrość. Ale przeżyła. I da sobie radę z takim gnojkiem jak Jeremy Cutler. - Zadzwonisz? - Derrick usłyszał miękki kobiecy głos, gdy w pośpiechu szedł do samochodu. Obejrzał się przez ramię, zobaczył ją w drzwiach taniego motelu przy rzece Willamette. Była boso, ubrana jedynie w czarne jedwabne bikini. Miała dopiero szesnaście lat. Jej czarne włosy, błękitne oczy i uśmiech przypominały mu Angie, jego siostrę. Miała na imię Dawn. - Zastanowię się. - Derrick, powiedziałeś, że zadzwonisz. - Zapłaciłem ci, tak? - Wsiadł do ciężarówki. W środku było strasznie duszno. - Nie robię tego dla pieniędzy. Opuścił szybę. - Jasne. - Robię to, bo cię kocham. Boże! Mógł to usłyszeć każdy cierpiący na bezsenność w tym obskurnym motelu. Okna były pootwierane. Było po pierwszej w nocy. Włożył kluczyki do stacyjki i uruchomił silnik. - Dobrze. Masz jak wrócić? - Nie martw się o to. Tylko zadzwoń. - Dawn odgarnęła włosy niesamowicie zmysłowym ruchem. Było to niemal jawne zaproszenie. Stanik zsunął się jej lekko, ukazując jedną małą pierś. - Zadzwonię - obiecał. Wiedział, że Felicity zabiłaby go, gdyby dowiedziała się, że pieprzy się z dziewczyną, która jest w tym samym wieku, co ich córka. Z dziewczyną podobną do jego siostry, dziewczyną, która może pobiec na policję i wpędzić go w bardzo poważne kłopoty. Ale nie zrobi tego. Za bardzo lubiła biżuterię, ładne ciuchy i nowy mały kabriolet. Jej matka też pracowała w interesie i kiedy czasem Dawn nie było pod ręką, zajmowała się nim Lorna. On nigdy nie prowokował sytuacji, ale też nigdy nie odmawiał. Nie była tak młoda i ponętna jak jej córka, ale miała wprawny język i umiała gadać. Kiedy nie miał zbytniej ochoty, Lorna była naprawdę twórcza. Wynajdowała rozmaite stroje - stanik z otworami na brodawki, majtki bez kroku, i skórzany pas z podwiązkami, zdobiony metalowymi ćwiekami. Kusiła go, smagała batem, który łaskotał i ciął, pociągał i zadawał ból. Skóra Lorny nie była już jędrna. Przytyła, straciła szczupłą talię i chociaż miała o wiele większe piersi niż jej córka - olbrzymie góry ozdobione tatuażem kolibra, on wolał młody tyłek i uda, które potrafiły godzinami obejmować go w pasie. Nawet drobne piersi Dawn były podniecające, kiedy ściskała je i gięła się nad nim, pozwalając, żeby brodawki drażniły jego usta, a zaraz potem je cofała. Z Dawn mógł grać ostro. Uwielbiał, kiedy mówiła do niego: Tatusiu i błagała, żeby ją bił. Płakała, a on całował ślady po uderzeniach. Którejś nocy Dawn zaproponowała, żeby zostali w domu, zamiast jechać do motelu. Derrick zgodził się. Mieszkanie było zniszczone, dlatego sądził, że dziewczyna będzie zadowolona, że pojadą do hotelu, gdzie będą mieli obsługę. W pokojach śmierdziało dymem z papierosów i tłuszczem, który przywarł do piekarnika. Ale tej nocy Dawn była bardzo podniecająca - ubrana jak mała dziewczynka, z włosami związanymi w kitki. Nie sprzeciwiał się. Zaprowadziła go do pokoju matki. Rzucił ją na łóżko. Kiedy w najlepsze się z nią pieprzył, do pokoju weszła Lorna. Przyglądała się. Potem wkroczyła do akcji. Pochyliła się nad nim i przytrzymując swoje wielkie piersi, podsunęła mu balony z brodawkami wielkości półdolarówek. 150 - Spróbuj tych, kochanie. Potarł je językiem i poczuł dziwny smak. - To koka, skarbie. Nie blefuję. Spodoba ci się. Zaczął je łakomie ssać, wyginając się do góry. Naga Dawn, jedynie z wstążkami na kitkach, siedziała na nim okrakiem. - Dalej, kochanie - krzyczała Lorna coraz wyższym głosem, głośniej niż kiedykolwiek. Myślał, że pęknie mu kręgosłup albo że się udusi, kiedy wcisnęła mu mocniej cycek do ust. Krzycząc, zaczął wchodzić w młode, jędrne ciało, ssąc ogromne piersi Lorny. Od lat nie był tak podniecony. Potem zrobił to jeszcze raz, z matką i córką. Kokaina podkręciła jego zmysły. Narkotyk i wielkie cycki podziałały na niego tak bardzo, że prawie przestał myśleć. Potem Lorna dała mu więcej. Przez lata unikał narkotyków, ale teraz był strasznie podniecony. Wciągnął tylko trochę, ale od tej nocy brali razem i czasami robili to w trójkę. Zawsze na olbrzymim łóżku Lorny. Podniecał się na samą myśl o tym, mimo że właśnie wracał z Oregonu do Prosperity. Dzisiaj było inaczej. Dawn zgodziła się z nim wyjechać i dała mu to, czego chciał, a nawet więcej, ale wyczuł w niej jakiś niepokój, jakby skrywała tajemnicę. Jesteś zboczeńcem, Buchanan. Zboczeńcem. To, co robisz jest perwersją. To jeszcze dziecko. Zły na siebie, włączył radio. Miał nadzieję, że usłyszy wiadomości albo muzykę country, która zagłuszy wyrzuty sumienia. Ale ktoś, pewnie któraś z córek, zmieniła stację na starego rock and rolla. Wszystko w nim zamarło, gdy z głośników popłynęły słowa piosenki, które wdarły się do jego umysłu. Piosenki, którą pamiętnej nocy śpiewał Elvis. Której melodię Derrick tak bardzo starał się zapomnieć. Love me tender, love me true All my dreams ful fill... Kochaj mnie czule, kochaj mnie prawdziwie, spełnij wszystkie moje sny... Miał wtedy siedem lat. Obudził go koszmar. Zawołał matkę, ale Lucretia się nie zjawiła. Pociągając nosem i starając się ukryć łzy, poszedł po ciemku do jej pokoju, ale nie odezwała się, kiedy zapukał. - Mamusiu, mamusiu! - popłakiwał. Nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły. Łóżko było pościelone. Mimo późnej nocy matki nie było ani w sypialni, ani w łazience, ani w garderobie. Poszedł do pokoju ojca na końcu korytarza. I wtedy usłyszał jej ulubioną piosenkę, śpiewaną przez Elvisa. Poszedł za dźwiękiem. Nie prowadził do jadalni, gdzie zwykle ją słyszał, ale na korytarz, a potem do garażu. Długi kabel biegł przez cały korytarz, niczym brązowy wąż, którego tam nie powinno być. Bo cię kocham... Wziął kilka głębokich oddechów i powoli szedł za niskim, kojącym głosem Elvisa. - Mamusiu? - zaczął się denerwować. Przesuwał się z plecami przy ścianie. Wiedział, że ten wąż to nic dobrego. Piosenka nagle skończyła się. W domu zaległa cisza. Słychać było jedynie warkot pracującego silnika samochodu. - Mamusiu? Elvis znowu zaczął śpiewać tę samą piosenkę. Derrick zauważył otwór na dole drzwi garażu, przez który sznur wchodził do środka. - Mamusiu? Tato? - Zaschło mu w gardle. Chciało mu się wymiotować. Pociągnął mocno drzwi. Otworzyły się. Ze środka wydostała się chmura błękitnego dymu. Serce mu kołatało. Smród był potworny. Jak przez mgłę zobaczył ich nową wieżę stereo na przenośnym stoliku. Widocznie mama chciała ją mieć w garażu. Z łomoczącym sercem podszedł do samochodu i zobaczył ją w środku. Jej głowa leżała na kierownicy nowego, lśniącego samochodu, który dostała na urodziny. Próbował otworzyć drzwi od strony kierowcy, ale były zamknięte. Krzyczał do niej i walił w szybę. Zaczął się dusić. Muzyka grała tak głośno, że ledwie mógł ją przekrzyczeć. Gryzący dym nabrał mu się do przełyku. - Mamo! - Dlaczego śpi w samochodzie? - Obudź się! Obudź się, mamo! - Nie ruszyła się. Oczy zaczęły mu łzawić od dymu. Był przerażony jak nigdy dotąd. Coś było nie tak. Uderzył pięściami w szybę. Drzwi garażu otworzyły się. Odwrócił się i zobaczył ojca w krzywo zawiązanym krawacie, z rozczochranymi włosami. Na szarej twarzy malowało się niedowierzanie. - Co tu się dzieje? Derrick, co ty robisz? Lucretia? Twarz Reksa wykrzywiła się z przerażenia. - O, Boże, nie! Podbiegł do samochodu. Spróbował otworzyć drzwiczki samochodu swoimi kluczykami, ale żaden nie pasował. Chwycił młotek z półki ściennej i walnął w szybę od strony pasażera. Szkło wpadło do samochodu, rozbryznęło się po cementowej podłodze i poleciało w powietrze. ... I zawsze będę cię kochać - Lucretia! Och, kochanie, co ty zrobiłaś? Co ja zrobiłem? Przez dziurę w szybie włożył do środka rękę i zwolnił blokadę drzwi. Otworzyły się. Wyłączył silnik i wyciągnął żonę z samochodu - prezentu urodzinowego, który stał się jej zabójcą. - Nie! Nie! Nie! - krzyczał. Elvis śpiewał w tle. Rex wyciągnął żonę na zewnątrz i położył ostrożnie na trawie 151 przy garażu. Pochylił się nad nią i usiłował robić sztuczne oddychanie, wdychając powietrze w jej rozchylone usta i naciskając klatkę piersiową. - Zadzwoń po policję! Derrick stał jak wryty. - Cholera, Derrick, wezwij policję! - Ja... nie wiem, jak. - Drżała mu broda, trząsł się ze strachu i od płaczu. - Tatuś, ja nie... - Zadzwoń do informacji, na miłość boską. Powiedz, żeby wezwali pogotowie do Buchanana. Derrick z trudem przełknął ślinę. - Ja... ja... tatusiu, czy mama umrze? - Nie, jeżeli natychmiast wezwiesz pogotowie! Szybko! Derrickowi jakoś udało się dotrzeć do domu. Wszedł na krzesełko, żeby dosięgnąć do telefonu w kuchni. Wykręcił zero. Poczuł, że po nodze cieknie mu ciepła strużka. - Musicie przysłać pogotowie i uratować mamusię! - szlochał tak głośno, że kobieta po drugiej stronie linii prawie go nie rozumiała. - Ona umiera! Umiera! Choć minęło wiele lat, na wspomnienie tamtej nocy Derricka ogarniał potworny niepokój. Wszyscy mu tłumaczyli, że to nie jego wina, że był mały i mógł nie pamiętać adresu. W końcu był tylko dzieckiem. Ale nigdy sobie nie wybaczył. Nie wybaczył mu też ojciec. Od tamtej pory zaczął odnosić się do niego inaczej. Syn przestał być najpiękniejszy i najmądrzejszy w oczach Reksa Buchanana. Całą swoją ojcowską troskę przeniósł na maleńką córkę, żywą kopię matki. Derrick, nie rozumiejąc, co się dzieje, robił wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę ojca. Próbował dobrego i złego. Przekonał się, że złe rzeczy przynoszą lepsze efekty i są o wiele bardziej zabawne. Było wiadomo, że jest dziedzicem Buchanana, ale nigdy już nie był kochany. Nie tak, jak kiedyś. Nie był uwielbiany tak, jak kiedyś. Tej nocy, kiedy Bóg odebrał mu matkę, Derrick Buchanan stracił również ojca. 22 Oswald Sweeny potwierdził to, co Cassidy już wiedziała. Marshall Baldwin był człowiekiem bez przeszłości. Nie miał dzieciństwa, nie miał młodości, nie miał pierwszej miłości. Nie znalazła się babcia, która odpowiedziałaby na pytania, ani zapomniana siostra, która poprosiłaby o więcej informacji. Nie pamiętał go też żaden nauczyciel szkolny. - Tak. - Głos Sweeny’ego było dobrze słychać, chociaż dzwonił z Alaski. - Wygląda na to, że nasz facet pojawił się tam, gdy miał dziewiętnaście lat. Sprawdziłem dokumenty w Kalifornii i wie pani, co? Rzeczywiście w Glendale w 1958 roku urodził się Marshall Baldwin, ale kiedy poszukałem dalej, okazało się, że zmarł pół roku później. Zespół nagłej śmierci noworodka. Rozmawiałem z jego matką. Mieszka teraz we Fresno. Cassidy ścisnęły się wnętrzności. Nie były to zaskakujące nowiny, mniej więcej to samo usłyszała od Michaela Fostera. A to oznaczało, że wkrótce Bill Laszlo będzie miał te same informacje. - Nie było innych facetów o tym samym nazwisku? - Było wielu, ale wszystkich sprawdziłem. Żyją albo umarli, ale nie można ich brać pod uwagę. Po niemowlaku z Glendale ktoś bez trudu mógł przyjąć nazwisko. O Boże. - Zachodzę w głowę, czy Baldwin to Brig McKenzie. - Sweeny jakby odgadł jej myśli. - Całkiem możliwe. - Zaschło jej w gardle. - Nie byłby tak podobny, zwłaszcza po wypadku. - Po wypadku? - powtórzyła. - Tak. Baldwin miał potworny wypadek w tartaku. Coś wybuchło i kawałek drewna uderzył go w lewą stronę twarzy. Miał operację. Ale to wcale nie wyklucza tego, że ten facet to McKenzie. Chce pani, żebym się tym zajął? - Był zniecierpliwiony, jakby w końcu znalazł coś, na czym może położyć łapę. - Nie, dziękuję... - Ledwie mogła się skupić na rozmowie. - Zrobił pan nawet więcej niż trzeba. Proszę mi przysłać rachunek. Tutaj, na adres redakcji. - Nie ma sprawy. Odłożyła słuchawkę i spojrzała znad biurka na Billa Laszlo. Oparty o ściankę działową, wpatrywał się w Cassidy. - Złe wieści? - spytał z chytrym uśmieszkiem. - Cały ty. - Selma podjechała na krześle obrotowym do przepierzenia. Bill musiał się szybko odsunąć, żeby na niego nie wpadła. Selma przeczesała sobie palcami loki. - Jeżeli nie przestaniesz jej zadręczać, naprawdę będzie musiała zacząć palić. Laszlo nie zwrócił na nią uwagi. Wziął przycisk do papieru z biurka Cassidy. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. - Czego chcesz, Bill? - Potwierdzenia. - Czego? 152 - Że Marshall Baldwin to naprawdę Brig McKenzie. - Tego nie wiem. - Że McKenzie był sprawcą pierwszego... - Podniósł do góry jeden palec. - ...i drugiego pożaru. - Podniósł drugi palec. - Teraz to już wymyślasz, a nie informujesz. - Nie powiesz mi chyba, że to zbieg okoliczności, że był przy pierwszym i przy drugim pożarze? - Nic ci nie powiem. Nie znasz faktów, Bill. To tylko twoje domysły, a o ile mi wiadomo, „Times” nie publikuje spekulacji. - Przecież ty też się nad tym zastanawiałaś. Policja również. Każdy myślał, że poszkodowany facet to Brig. Potem się okazało, że nazywa się Baldwin, ale myślę, że to tylko zasłona dymna. Prawdziwą zagadką jest, dlaczego twój mąż kłamie. - Nie wiesz, że... - Powiedz mu, że wpadnę. - Nie będzie z tobą rozmawiał. - Będzie. - Jak go zmusisz? Zastosujesz metody gestapo? - Daj jej spokój - mruknęła Selma. - Chodź, Cassidy. Czas na małą przerwę na raka pnie. - Zabrzęczała bransoletkami, przewieszając sobie torebkę przez ramię. W kącikach ust Billa malowała się irytacja. - Nie możesz mnie unikać. Albo będziesz mi pomagać, albo będziesz przeciwko mnie. Możesz firmować wiadomości swoim nazwiskiem albo być źródłem informacji. - Rezygnuję. Z obu rzeczy. - Cassidy wyłączyła komputer i wzięła teczkę i torebkę. - Biorę kilka dni wolnego. Nie wytrzyma w redakcji ani chwili dłużej. Nie chciała wykręcać się od stanowczych pytań Billa. Wiedziała również, że bezskutecznie będzie starała skupić się nad innym artykułem, który jej w ogóle nie obchodzi. Myślała jedynie o tym, że Brig nie żyje, a Chase skłamał. Ile razy pytała go o Briga? Jak często podsuwała mu myśl, że facet, który zginął, mógł być jego bratem? A on kłamał. Bo przecież wiedział. Musiał wiedzieć. Jechała do domu. Miała w głowie mętlik. Jeżeli Brig mieszkał na Alasce pod przybranym nazwiskiem, to po co wrócił do Prosperity? I kiedy przyjechał? Od jak dawna Chase znał prawdę o swoim bracie, który - jak twierdził - nie żył? Czy zaplanowali spotkanie z Brigiem? Czy Sunny o tym wiedziała? Łupało ją w głowie, kiedy wjeżdżała do garażu. Nie starała się uspokoić, nie policzyła do dziesięciu. Chciała natychmiast usłyszeć odpowiedzi. Dosyć kłamstw! Dosyć gier. - Chase! - wrzasnęła, wchodząc do domu tylnymi drzwiami. Miała ściśnięty żołądek i wrzała w niej krew. Ruskin, który leżał pod kuchennym stołem, podniósł się, żeby ją przywitać. Pogłaskała go po głowie, a potem ruszyła dalej. - Chase? Zobaczyła, że wychodzi ze swojego pokoju. Był nagi do pasa, miał na sobie szare spodnie, mokre przy pasku. Był spocony. Miał czerwoną twarz i poczochrane włosy po wysiłku i bolesnych ćwiczeniach rehabilitacyjnych, które miały wzmocnić jego mięśnie. Od czasu bójki z Derrickiem, codziennie ćwiczył do granic wytrzymałości. Teraz stał, opierając się o ścianę. - Nie było żadnego Marshalla Baldwina - oznajmiła wprost, patrząc na niego chłodno. - O czym ty mówisz? - Sprawdziłam to. Sprawdziło też Biuro Szeryfa, Bill Laszlo i Oswald Sweeny. - Sweeny... Detektyw, którego wynajęłaś? - Sweeny mieszkał w Portland, a potem przeprowadził się do Anchorage. - Zrobiła dwa kroki w stronę męża. - Marshall Baldwin, zanim skończył dziewiętnaście lat i zaczął pracować przy remoncie rurociągu, nie istniał. Ani na Alasce, ani w Kalifornii. I wiesz, co? Jedyny Marshall Baldwin, jaki w tym mniej więcej czasie urodził się w Kalifornii, umarł jako niemowlę. Na zespół nagłej śmierci noworodka. - A kto twierdzi, że Baldwin urodził się w Kalifornii? - Nie okłamuj mnie, Chase! - prawie krzyknęła. - Wiem. - Uderzyła się w pierś. - Wiem, że nieznajomy, czy Marshall Baldwin, czy jak go tam zwą, to był Brig. To tylko kwestia czasu, żeby to udowodnić. - Boże, Cassidy, posłuchaj siebie... - Ja to wiem, do cholery! - Trzęsła się ze złości. Chwyciła go za ramiona. Jej paznokcie wbiły się w jego mięśnie. Zacisnął zęby, potem rozluźnił szczęki, a jego oczy nabrały koloru nocy. Wyglądał jak skazaniec. Westchnął i zamknął oczy. - W porządku. Skoro tak bardzo chcesz to usłyszeć... Baldwin to był Brig. Jej świat runął. Przygniotła ją długo ukrywana prawda. - O Boże - wyszeptała. Jej ręce oderwały się od Chase’a. Mało się nie potknęła, próbując odsunąć się od niego. Nie potrafiła poradzić sobie z żalem. Objęły ją silne ramiona. - Wiedziałeś. - Miała ściśnięte gardło. Targały nią emocje. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Jak mogłeś kłamać... Mocno ją ścisnął. Szarpnęła się, chcąc się uwolnić. 153 - Dlaczego, Chase? - Rozpłakała się. Łzy popłynęły jej po policzkach. Obiecała sobie, że nie uroni ani jednej łzy z powodu Briga McKenziego, że będzie zachowywała się tak jakby nie żył, ale zawsze tlił się w niej płomyk nadziei. - On tego chciał. - Nie rozumiem. - Bał się, że gdybyś wiedziała, że on żyje, nigdy nie ułożyłabyś sobie życia, nigdy nie odnalazłabyś siebie. - Wiedziałeś przez cały ten czas? - Jej głos był ledwie szeptem. Ustami dotykała jego klatki piersiowej, bo przyciągnął ją do siebie. - Od dawna. - Zanim się pobraliśmy? Zawahał się. Westchnął. - Tak. - O Boże. - Zmusił mnie, żebym mu przysiągł. - Chase... - Zadarła głowę i poczuła jego usta na swoich. Czuła własne łzy i zapach jego potu. Czuła ciepło i mimo bólu albo z powodu tego bólu, poddała się pragnieniu, które zrodziło się głęboko w niej. Instynktownie zarzuciła mu ręce na szyję. Jego język zderzył się z jej zębami. Niecierpliwie otworzyła usta. Przez myśl przeszło jej, że nie powinna się z nim kochać, bo jeżeli mu się odda, będzie to znaczyło, że przebacza mu jego kłamstwa. Nie dopuszczała jednak do siebie nic poza bliskością jego silnych mięśni, męskim zapachem, który drażnił jej nos i smakiem jego skóry. Podniósł ją i z wysiłkiem zaniósł do sypialni. Położył ją na łóżku. Nie przestając jej całować, niecierpliwymi palcami rozpinał guziki bluzki. - Cassidy - wyszeptał jej w skórę. Rozchylił bluzkę i wilgotnymi, rozpalonymi ustami pocałował ją w mostek. Poczuł szybkie bicie jej serca. Oddychała z trudem. Usłyszała delikatny szmer rozpinanego zamka w spodniach i zamknęła oczy. Tak długo na to czekała. Błądziła palcami po jego twardym ciele, napiętych mięśniach, gładkich biodrach. Rozpiął jej stanik i zanurzył głowę w piersiach, oddechem łaskocząc jej brodawki. Drażnił je językiem, ssał i szczypał zębami. Rosnące podniecenie zawładnęło jej ciałem. - Zapomniałem, że jesteś taka piękna. Pocałował ją znowu. Dotknął jej pośladków i zaczął pieścić palcami wewnętrzną stronę ud. Drżała z podniecenia i wiła się pod nim. Poczuła, że rozchyla jej nogi kolanami. Ułożył się tak, żeby ciężar jego ciała opierał się na zdrowej nodze. - Chcesz mnie, Cass? - Tak. - Ledwie mogła mówić. - Od kiedy? - Od zawsze. W jego oczach pojawił się cień. - Gdyby tylko... - Zacisnął zęby i gwałtownie w nią wszedł. Ogniście. Zachłannie. Jakby w ten sposób mógł wymazać przeszłość, ból i kłamstwa. Jakby chciał wyrwać z niej duszę. Jej ciało odpowiedziało podobnie, gorąco i niecierpliwie. Wbiła mu palce w ramiona i przywarła do niego. Krew w niej wrzała. Wygięła się w łuk i objęła go nogami w pasie. Miała wrażenie, że pokój znika, dom nie istnieje i są tylko oni i wszechświat. Mężczyzna. Kobieta. Miłość. Chase. Brig. Miłość. Obrazy wirowały jej przed oczami. - O Boże, nie mogę przestać... - krzyknął. Jego ciało zesztywniało. Jęknął rozpaczliwie. Wstrząsnęły nią konwulsje. Świat eksplodował, a wszystkie gwiazdy zaczęły migotać. Było tak duszno, że nie mogła oddychać. Chase opadł na nią sapiąc, a ona z rozkoszą przyjęła jego ciężar. Objęła jego spocony tors, palcami dotykając umięśnionych pleców. - Tęskniłam za tobą - wyszeptała ze łzami w oczach. - A ja za tobą. Gdybyś wiedziała, jak bardzo... Nadal oddychał z trudem, a jego słowa przepełnione były beznadzieją, której nie rozumiała. - Przytul mnie. - Będę cię przytulał, dopóki będę mógł - wyszeptał w spocone kosmyki jej włosów. - Dopóki tylko będę mógł. Sunny spojrzała w ołowiane niebo. Chmury przesłoniły słońce. Wiał złowrogi wiatr i mimo upału, który był nie do zniesienia - po południu temperatura dochodziła do trzydziestu pięciu stopni - Sunny poczuła podmuch zimny jak śmierć. Każdego ranka przenikał ją do szpiku kości. Potem krążył jak pies, aż w końcu cichł. Niezmordowany. Niezaspokojony. Nie chciała dłużej być więźniem. Wydawało jej się, że wszędzie otaczali ją strażnicy. Najgorzej było w szpitalu. 154 Potem chciał jej pilnować Rex. Nalegał, żeby została na jego ziemi, w małym domku u podnóża gór, gdzie ją ulokował. Gdzie odwiedzał ją Willie. Gdzie czuła się prawie bezpiecznie. Dopóki nie zrozumiała, że Rex jest słaby i że w końcu wyjawi władzom, gdzie ona jest. Wtedy stamtąd odeszła i zaczęła się włóczyć po lesie. Wiedziała, że jest potrzebna synom. Znowu przed oczami miała obraz ognia i wody. Kłopoty. Straszliwe. Spojrzała na księżyc i gwiazdy, ale nie było ich widać. Las pogrążony był w całkowitej ciemności. Nie bała się. I była cierpliwa. Czekała na znak. Cassidy przeciągnęła się w łóżku i zorientowała się, że jest sama. Chase już wyszedł, ale to nie miało znaczenia. Tej nocy nadrabiali stracony czas. Kochali się i zasypiali tylko po to, żeby kochać się znowu. Swędziało ją całe ciało i czuła pieczenie między nogami. Narzuciła na siebie jego koszulę i zapinając ją, poszła boso do kuchni. Kawa była już zaparzona. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że Chase stoi przy stawie i wpatruje się w wodę. Czekał na nią. Nie chciała go rozczarować. Wybiegła na dwór. Koszula wiła jej się między nogami. Czuła łagodną pieszczotę powietrza na nagiej skórze. Zobaczył, że idzie, ale nie uśmiechnął się do niej. Zastanawiała się, czy wszystkie stare mury, które zburzyli zeszłej nocy, powstały na nowo. - Kto ostami, ten fujara! - zawołała. Odwrócił się do niej. Na minutę zamarło jej serce. Był tak podobny do Briga, że zaparło jej dech w piersi. - Coś się stało? - Nie. Ja... - Ale z niej idiotka. Zbyt wiele emocji naraz. - Chodź! Rozpięła guziki i koszula ześlizgnęła się na ziemię. Cassidy wbiegła do lodowatej wody. Nie pozwoliła błądzić niebezpiecznie swoim zdradzieckim myślom. Zanurkowała głęboko, dotknęła dna, a potem wynurzyła się, żeby złapać oddech. Chase nie stał pod drzewem. Nie było go. Wyczuła ruch. Nagle wynurzył się przy niej z otwartymi ramionami, rozbryzgując wodę. - Jesteśmy nienormalni. Z brody kapała mu woda. Wziął ją w ramiona. - Ej, bo się utopię! - Nie. Ja cię uratuję. Odnalazł jej usta. Objął ją rękami i nogami. Poczuła, że jego męskość wzbiera, mimo lodowatej wody. Krew w niej wrzała. Nagle zawładnęło nią pożądanie. Zamknęła oczy, otrząsnęła się z wątpliwości i na nowo poddała się temu mężczyźnie, swojemu mężowi. Dopiero później zrozumiała, że popełniła błąd. Siedzieli na ganku, trzymając w rękach kubki z gorącą kawą i przyglądali się koniom Cassidy, które pasły się na trawie za stawem. Promienie słońca przedzierały się przez chmury i ozłacały boki klaczy i ogierów, które oganiały się ogonami od much i skubały suchą trawę. Nigdy nie kupiła sobie źrebaka ani ogiera. Remmington był ostatnim. Siedziała na krześle w szlafroku, opierając stopy na stole. Ruskin warował przy niej na podłodze. Chase leżał wyciągnięty na sofie, z lekko uniesioną chorą nogą. Miał na sobie opuszczone nisko na biodrach wyblakłe dżinsy i koszulę którą ona narzuciła, wychodząc z łóżka. Miejscami była mokra. Nie zawracał sobie głowy, żeby ją pozapinać. - Czekasz - powiedział w końcu, biorąc łyk kawy - żebym powiedział ci o Brigu. - Chyba powinnam się dowiedzieć? Utkwił w niej niebieskie oczy, a potem spojrzał na horyzont. - Chyba tak. - Zawahał się przez moment i potarł kark. - Brig skontaktował się ze mną cztery czy pięć lat po tym, jak wyjechał. Znalazł mnie w Seattle. Powiedział, że mieszka w Anchorage, że kilka lat pracował przy rurociągu, potem w tartaku, a w końcu sam kupił tartak. Chciał, żeby wszyscy, ty, mama, całe to cholerne miasto, myśleli, że zginął, zmarł albo jak tam chcesz sobie to nazwać. Nigdy nie miał zamiaru wrócić. - To było zanim, czy po tym, jak się ponownie spotkaliśmy? Zanim. Ale przez bardzo długi czas nie dawał znaku życia. Wtedy już byliśmy ze sobą i... kazał mi tobie powiedzieć, że nie żyje. - On tak powiedział? - wyszeptała, próbując zlekceważyć ból, który znowu odezwał się w jej sercu. - Myślał, że tak będzie najlepiej. Zrozumiała. Chase od samego początku wszystkich okłamywał. - On... A co powiedział na to, że się spotykaliśmy? Jego oczy były okrutne. - Nic. - Nie próbował wybić ci tego z głowy? - Mówię ci, że w ogóle go to nie obchodziło. Cassidy, nie możesz się z tym pogodzić? Coś się nie zgadzało. Czuła to w kościach. Dziennikarska intuicja mówiła jej, że Chase nie mówi prawdy. 155 Znowu. Ręce jej lekko drżały i wylało się trochę kawy. Poparzyła sobie rękę. - Powiedział mi, że to nie on podpalił tartak. - Wiem. - Ale nie wiesz, co się stało. - A ty wiesz? - wyszeptała. Serce łomotało jej jak szalone. Kim jest ten człowiek, który tyle wiedział i cały czas milczał? Kim jest jej mąż, z którym się kochała? Ile tajemnic miał przed nią przez te wszystkie lata? Ile myśli zachował tylko dla siebie? - Brig pojechał do tartaku, żeby załatwić sprawę z Jedem Bakerem. Pobili się u nas w domu, ale Brig był przekonany, że Jed jeszcze nie dostał za swoje. Przyjechał za późno. Tartak stał już w płomieniach. Zobaczył Williego, wbiegł do środka i go wyciągnął. Wrócił po Jeda i starał się go wydostać. - W jego oczach nagle pojawił się mrok. Mówił ledwie słyszalnym szeptem. - Nie udało mu się, bo między nimi była ściana ognia. - A Angie? Chase odwrócił wzrok i patrzył w dal. - Brig przysięgał, że nie wiedział, że ona tam jest. Nie widział jej z Jedem. Dowiedział się później. - O Boże. - Cassidy nagle zrobiło się zimno. Poczuła się tak, jakby weszła do ciemnego, lodowatego jeziora. Przypomniała sobie pożar, sięgającą nieba ścianę płomieni, chmury dymu i wstrętny, oślepiający strach... Chase znowu na nią spojrzał. - Powiedział, że pomogłaś mu uciec. Uparłaś się, żeby wziął twojego konia. Pokiwała w milczeniu głową. - I dałaś mu medalik świętego Krzysztofa. - Wpatrywał się w nią tak uporczywie, że nie mogła odwrócić wzroku. - Chyba nosił go cały czas. Miał go tej nocy, kiedy wrócił. Łzy napłynęły jej do oczu. Zacisnęła zęby, żeby się nie rozpłakać. Kubek wypadł jej z rąk na ganek i stoczył się między paprocie i azalie. - On nigdy cię nie zapomniał, Cass. - Dlaczego wrócił akurat teraz? Odwrócił wzrok. - Chase? Co powiedział? Chase podniósł się z kanapy i usiadł na ławie, na której Cassidy trzymała bose stopy. Ujął je w ciepłe dłonie, które niosły pocieszenie. - Bo nadszedł czas. Wrócił, bo chciał się dowiedzieć, kto podpalił tartak. Wiedział, że oskarżono jego. Postanowił poznać prawdę. Miał pieniądze i sądził, że nikt go nie rozpozna. Prosił, żebym mu pomógł. Kupno drewna i cała reszta, to był tylko kamuflaż. - Ale przecież ludzie by go rozpoznali? Zgolił brodę... - Na początku nikomu by się nie pokazywał. Poza tym wyglądał inaczej. Miał złamany nos, bo przytrafił mu się wypadek, gdy pracował w tartaku. Twarz mu się trochę zmieniła. - A ty go poznałeś? Przełknął z trudem ślinę, mocniej ścisnął jej łydkę, a potem się podniósł i pociągnął ją, żeby wstała. - Oczywiście. - A ja bym go poznała? Wpatrywał się w nią przez chwilę, która wydawała się wiecznością. Odezwał się niskim, pełnym uczucia głosem, którego nie była w stanie pojąć. - Nie sądzę, Cass. Chmury odpłynęły, odsłaniając słońce. - Może chciałabym się z nim pożegnać. Objął ją mocniej i przyciągnął do siebie. - Ja też. Chwyciła go rękami w pasie i trzymała mocno. - Ja... Przepraszam, za cały ból, jaki ci zadałam. Przez Briga... - Ćśśś. To już za nami. - Jego oddech połaskotał ją we włosy. Łzy popłynęły jej po policzkach. - Tak? - Zastanawiała się, czy kiedyś naprawdę o wszystkim zapomną, czy duch Briga McKenziego będzie ich dręczył zawsze. - Musimy pozwolić, żeby to umarło. - Ale jak? Dopóki nie dowiemy się, kto podpalił tartak, kto zabił Angie, kto... - Wzdrygnęła się, i przesunęła rękami po jego plecach. Poczuła silne mięśnie pod koszulą. - Kto był ojcem jej dziecka? - Myślisz, że to on? - spytał Chase. Stał nieruchomo, a jego ciało nagle zesztywniało. - Nie wiem, o Boże, nie wiem. - Przywarła do niego rozpaczliwie, głaszcząc go po ramionach. Pocałował ją. Jego oczy jaśniały z przejęcia. - Cass, kocham cię. - Zamrugał, jakby wstydził się do tego przyznać. Jakby te dwa słowa miały nadać kurs ich

Posted in: Bez kategorii Tagged: jak zrobic kucyka wysoko, eleni gdzie mieszka, gdzie na urlop w marcu,

Najczęściej czytane:

Miałam się ładnie uśmiechać, być u jego boku, prowadzić mu

dom, wydawać wspaniałe przyjęcia i urodzić zgraję potomków. -Pokręciła głową i spojrzała na morze. - To takie staroświeckie, że aż robi mi się słabo. Na wszystko bym się jednak zgodziła. ... [Read more...]

Patrzył na swoją rękę, na blizny na skórze. Napiął palce.

A potem złapał za zasuwę i otworzył drzwi. Laura siedziała przy oknie z kolanami podciągniętymi pod brodę. Paliła się tylko jedna lampa stojąca w odległym kącie ... [Read more...]

sklepu i odrabiali lekcje.

- Jak się zachowują? - Dobrze. Zupełnie nieźle nam idzie. Jack zdumiał się tą cudowną przemianą swoich ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 instytutkosmetyczny.warszawa.pl

WordPress Theme by ThemeTaste