– A co tam?
– Uran. Słyszał? Wie? Smółka. Złoże. Przewielebny pomyślał, kiwnął głową. – Tak, tak, czytałem w „Wiadomościach Fizycznych”. Uran to taki naturalny pierwiastek, obdarzony niezwykłymi właściwościami. Badają go teraz, jak i inny pierwiastek, rad, najwybitniejsze umysły Europy. A smółka uranowa, jeśli się nie mylę, to minerał, w którym zawartość uranu jest bardzo wysoka. Tak, zdaje się? – Osoba duchowna interesuje się. Dobrze – pochwalił Lampe. – Niebieska aura. Mądra głowa. – Bóg z nią, z moją głową. No więc co z tą pańską smółką? Fizyk wyprostował się dumnie. – Moje odkrycie. Jądro zaczyna się dzielić. Samo. Potrzebny szczególny mechanizm. I nazwę wymyśliłem: „dzielnik jądrowy”. Niewiarygodnie trudne warunki. Na razie niemożliwe. W przyrodzie teoretycznie możliwe. Ale rzadki zbieg. A tu jak raz! Nadzwyczaj rzadkie! – Uczony przyskoczył do stołu, zaszeleścił kartkami grubego zeszytu. – O, o! Ja jemu, a on kłuć! O! Meteoryt, nadzwyczaj wysoka temperatura – raz! Złoże smółki – dwa! Podziemne źródła – trzy! I koniec! Dzielnik! Naturalny! Uruchomił się! Energia jądra – łańcuszkiem! Ruszyła – nie zatrzymać! Osiemset lat! Ja do Marysi i Tolka list! Nie, nie wierzą! Myślą, ja rozum! Bo z domu wariatów! – Ale czekaj pan! – zawołał błagalnie Mitrofaniusz, któremu z napięcia wystąpiły na czole krople potu. – Wskutek upadku meteorytu na złoże uranu uruchomił się jakiś naturalny mechanizm, który zaczął wydzielać energię. Ja się zupełnie na tym nie znam, ale przyjmijmy, że wszystko jest tak, jak pan mówi. Ale co tu jest niebezpiecznego? – Nie wiem. Nie lekarz. I w zeszycie nie pisałem, bo nie wiem. Ale pewien. Zupełnie pewien. Ja tam kilka godzin, a wymioty, potem gorączka. Pustelnicy cały czas. No i umierają. Pół roku, rok – i śmierć. Przestępstwo! Zamknąć! A nikt. Nie słuchają! Ja do tamtego, z czaszką. On na mnie ręką... – Z jaką czaszką? – Przewielebny znów przestał rozumieć. – O kim pan mówi? – No, na czole. O, tutaj. Bez twarzy. Z dziurkami. Tam. – Fizyk znów machnął ręką w kierunku Wyspy Rubieżnej. – Pustelnik? Starzec Izrael? Ten, co ma na kapturze czaszkę z piszczelami? – Tak. Główny. Nie, macha! Ja do Korowina, a on igłą! Ja zeszyt, on nie czyta! – Głos pana Sergiusza aż zadrżał na wspomnienie dawnej krzywdy. – Myślałem, myślałem, wymyśliłem. Czarny Mnich. Przestraszą się. Przeklęte miejsce. I wtedy spokojnie zbadać. Bez przeszkód. – Ale jak pan wykrył emanację? Pamiętam – czytałem, że tego rodzaju promieniowania nie daje się wykryć organami zmysłów. Lampe uśmiechnął się dumnie. – Nie od razu. Najpierw próbę kuli. Z miejsca zrozumiałem – meteoryt. Nadtopiona powierzchnia. Tęczowa. Pięknie. Zwłaszcza kiedy latarką. Tajemnica pustelni. Święta. Starcy sekret. Osiemset lat. Na pewno dlatego milczenie. Żeby nie wygadali. Próbę i tak, i owak. Nic. Twardość wyjątkowa. Przypłynąłem znowu. Pilnik hartowanej stali. I tak nic. Wtedy diamentowy pilnik. Z Antwerpii. Pocztą. Pomogło. W kwadrans... – o, trzy gramy. – Wskazał kupkę proszku w kolbie. – Do analizy starczy. – Sprowadził pan pocztą z Antwerpii diamentowy pilnik? – Mitrofaniusz otarł chustką pot, czując, że jego głowa, choć otoczona niebieską aurą, odmawia przyjmowania tak zdumiewających wiadomości. – Ale to przecież musi być bardzo drogie? – Możliwe. Wszystko jedno. Korowin dużo pieniędzy. – I Donat Sawwicz nawet nie zapytał, po co panu taka dziwna rzecz? – Zapytał. Ja zadowolony. Objaśniać – on rękami. „O emanacjach nie chcę, będzie pilnik”. Niech. Najważniejsze – dostałem. Władyka ciekawie popatrzył na stół. – A gdzie on? Jak wygląda? Uczony niedbale machnął ręką: – Przepadł. Dawno. Nieważne, już niepotrzebny. Nie przerywać głupstwami! – rozzłościł